Popłoch, szok i przerażenie ponad 600 zgromadzonych posłów, dziennikarzy i przedsiębiorców. 360 wybitych szyb, 42 rannych, wysadzone drzwi, dziura w podłodze. To skutki wybuchu bomby w sali Strzelnicy, do którego doszło ponad 90 lat temu. Straty oszacowano na 250 mln marek polskich - czytamy w aktach odnalezionych w Archiwum Państwowym w Bielsku-Białej.

Był dzień 3 grudnia 1923 roku. W sali Strzelnicy (obecnie Bielskie Centrum Kultury przy ul. Słowackiego) z inicjatywy posłów Piescha, Panta i Fuchsa zwołano zgromadzenie poselskie. Budynek ten w owych czasach był, w zależności od potrzeb, restauracją, salą balową albo miejscem występów artystycznych, odczytów i zebrań.

Bomby domowej roboty

Ok. godz. 22.00, kiedy jako ostatni przemawiał poseł Piesch, nieznani sprawy wrzucili do sali bomby domowej roboty - puszki po konserwach wypełnione bawełną strzelniczą. Jedna z nich, wymierzona w przemawiającego posła, odbiła się od ramy okiennej i wybuchła nieopodal drzwi. Druga, wrzucona od strony parku, eksplodowała obok pieca, naruszając jego konstrukcję i tworząc olbrzymią dziurę w posadzce.

Głośny huk był słyszany w promieniu co najmniej kilkuset metrów. Siła wybuchu była olbrzymia - z okien wyleciało blisko 400 szyb. Ludzie w popłochu uciekali z budynku. Ponad 40 osób miało liczne obrażenia, w tym powbijane kawałki szkła i blachy na całym ciele. Natychmiast zarządzono pościg za sprawcami. Na polecenie posła Fuchsa zebranie patrolowało tylko 17 policjantów, więc trzeba było wezwać posiłki. Zamachowców poszukiwano do rana. Ze względu na panujący zmrok, obława zakończyła się fiaskiem.

Policja przesłuchała m.in. osoby obecne na zebraniu oraz uczniów pobliskiej szkoły. Każdego, kto mógł mieć wiedzę na temat zamachu. Niektórzy uczestnicy zebrania widzieli dwóch podejrzanie zachowujących się mężczyzn. Byli średniego wzrostu, jednego z nich opisywano jako tęgiego bruneta w żółtej skórze, a drugi miał być szczupłym blondynem w czarnej kurtce.

Dwóch podejrzanych mężczyzn

Podobnie wyglądających mężczyzn widziano dzień wcześniej w okolicach Strzelnicy, gdzie odbywał się wówczas wieczorek reformacyjny zwołany przez jednego z pastorów. Do budynku próbował dostać się robotnik, ale nie wpuszczono go na salę. Po chwili przed drzwiami zjawił się jeszcze raz, tym razem z kilkoma kolegami. Chcieli wtargnąć do środka, ale gdy wezwano policję, uciekli.

Przesłuchania uczniów bielskiej przemysłówki trwały kilka dni. Jeden z nich zeznał, że kiedy zaraz po wybuchu wyszedł na korytarz w bursie, zobaczył nieznanego mężczyznę, który poinformował chłopców o tym, co się stało. Kolejny z uczniów przypomniał sobie sytuację z dnia zamachu. Gdy przechodził mostem kolejowym, nieznajomy zapytał go po niemiecku, gdzie znajduje się ulica Strzelnicza. Chłopak wskazał drogę i zapytał, czy idzie na posiedzenie poselskie. Mężczyzna wyraźnie poddenerwowany odpowiedział, że chce tylko odwiedzić mieszkającego nieopodal profesora Wróbla.

W tym samym dniu w godzinach nocnych siostra jednego z uczniów podniosła słuchawkę telefonu. Usłyszała rozmowę dwóch osób. - Jest już twój chłopiec w domu? - zapytała kobieta. - Nie. To była głupia robota - padła odpowiedź. W tej chwili dialog przerwała telefonistka.

Plotki i oskarżenia

Wokół zdarzenia powstawały plotki. Ktoś zeznał, że pracownik gazowni miejskiej skarżył się na policjantów, że nie spisali jego zeznań, choć bezpośrednio po zamachu wskazał jego sprawcę. Kiedy wezwano go na komisariat, stanowczo temu zaprzeczył. Ktoś inny powiedział, że słyszał, gdy pewna kobieta mówiła, że będąc na targu usłyszała rozmowę dwóch mężczyzn, którzy chcieli dokonać zamachu w kościele ewangelickim i teatrze miejskim.

Atmosferę dodatkowo podgrzewali dziennikarze. W „Kattowitzer Zeitung” napisano, że za zamach odpowiedzialni są uczniowie szkoły przemysłowej, którzy początkowo chcieli podłożyć bombę na wieczorku reformacyjnym. Atak miał być wymierzony w ewangelików. Artykuł tylko zaognił konflikt narodowościowy. Niemcy obarczali winą Polaków, wprost wskazując, że zamachowcami byli członkowie „Sokoła”.

Po przesłuchaniu kilkudziesięciu osób i napisaniu ponad 60 stron raportów sprawa nagle ucichła. W Archiwum Państwowym w Bielsku-Białej nie odnaleźliśmy śladów kolejnych działań podjętych w śledztwie. Dopiero cztery lata później Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zwraca do wojewody śląskiego z zapytaniem, dlaczego sprawcy zamachu nie zostali dotąd ukarani. Poseł na Sejm Śląski - dr Pant miał nawet podać ich nazwiska. Niestety, ani protokół z przesłuchania podejrzanych, ani ich nazwiska, ani odpowiedzi na pismo ministerstwa nie zachowały się w policyjnych archiwach.

Alan Jakman

Na zdjęciu tytułowym: wielka sala Strzelnicy w Bielsku, fot. Monika Ćwikowska-Broda i Wiesław Ćwikowski, Bielsko-Biała i okolice pocztówką pisane.