Tłumy ludzi, ścisk, dziesiątki stoisk, koncerty, iluminacje i… ten klimat. Tak właśnie powinien wyglądać świąteczny jarmark i tak dokładnie jest na bielskiej starówce za co organizatorom należą się brawa. Niestety, mało co w życiu jest idealne. Tym razem zabrakło wyobraźni i ci, którzy wybrali się na starówkę samochodami, przeżyli prawdziwy koszmar.

Rzecz jasna żadnej Ameryki nie odkrywam jako autor tego felietonu, bo jak w naszym mieście wygląda sytuacja z parkowaniem każdy wie. Niemniej mogę sobie przy tej okazji ponarzekać, bo i mnie w dniu rozpoczęcia świątecznego jarmarku przyszło objechać centrum miasta dokładnie sześć razy.

Pal licho mnie, jestem z natury spokojny, ale moja żona w końcu się zirytowała. I to na mnie. Że niby jestem ciapa i fajtłapa skoro nie potrafię nigdzie znaleźć wolnego miejsca. „Przecież inni się zatrzymali!” - powtarzała w kółko, gdy ja również w kółko jeździłem, wypatrując chociażby skrawka wolnego miejsca. Tymczasem samochody obsiadły ulice niczym pszczoły plaster miodu.

Zdesperowany wjechałem w końcu na parking przy katedrze i oznajmiłem, że proszę bardzo - „Ty idź na Rynek, a ja będę czekał aż zdarzy się cud”. Być może to zacne sąsiedztwo sprawiło, ale ledwo to powiedziałem, ktoś ruszył z miejsca. W ten sposób zażegnaliśmy małżeński dramat i awanturę, która już wisiała na włosku, po czym emocjonalnie zmaltretowani powędrowaliśmy w końcu na Rynek. I było OK.

Przy okazji jedno spostrzeżenie - nic mi nie wiadomo, aby na czas trwania jarmarku zmieniły się przepisy dotyczące parkowania. Tymczasem spora liczba samochodów pozostawiona była w miejscach, gdzie stać nie powinny. Żadnego jednak strażnika miejskiego czy policjanta z drogówki nie zauważyłem, aby interweniował. Naiwniacy, a była ich większość, jeździli w kółko, zbierając cierpkie słowa od swoich partnerów.

KJ