Jak świnki domowej nie masz, skoro piszesz że masz? Że nawet piwo lubi i sypia na kanapie.
A Bimbrozja mnie kusi. To znaczy nie taka podła zacierowa destylowana w zlewie z przepisów wujka Cześka z czasów wódki na kartki i cukru tylko w landrynkach. Ale kiedyś sobie poczytałem, poszperałem i mnie natchnęło - zrobić prawdziwą kolumnę rektyfikacyjną! I potem własny winiaczek mieć (czyli koniak, lecz bez unijnego patentu), albo śliwowicę jak się patrzy! Co prawda to dopiero pieśń przyszłości, ale... Na razie obłaskawiam produkcję wina i jak raz mi się przypomniało, że muszę pędzić kupić mniejszy dymion na dofermentowanie tego co w kąciku sobie czeka. Trochę w niepewny jestem, bo pierwszy raz usiłuję zrobić wytrawne winko, a chyba źle wyliczyłem dosypkę cukru. Ale zobaczymy co wyjdzie. W końcu co "własnymi ręcyma" to własnymi
Przypomniało mi się zdarzenie z dzieciństwa, gdy bywałem na wakacjach u rodziny "w górach". Sąsiad wuja bimber pędził. Taki kanoniczny wiejski śmierdzący samogon w ziemniaków i skórek z chleba. A że czasy były takie, że dzielna Milicja Obywatelska wspierana bojówkami ORMO bimbrownictwo po wsiach tępiła jako zaprzeszły liszaj pańszczyźnianego wyzysku na zdrowym ciele socjalistycznej Ojczyzny, to ludziska się pilnowali.
Gdy do przysiółka zbliżyła się, niemożebnie skrzypiąc zdezelowanym zawieszeniem na licznych i głębokich wybojach, niebieska Nyska z kogutem na dachu (co nietrudno było zobaczyć, bo droga do przysiółka i przezeń był jedna), to dla bezpieczeństwa sąsiad ów łapnął sagan z zacierem i do ogrodu wyrzucił. Smród po zagrodach zaczął się snuć nieziemski, więc koncepcja ukrycia dowodów okazała się chybiona. Poza tym dzielni mundurowi przybyli się tylko rozpytać, bo ktoś z lasu drzewo kradł, jak gajowy doniósł. I czy miejscowi przypadkiem nie widzieli... Nie, zdecydowanie nie widzieli! A na to drewno co za chałupami maja kwity z gminy. Ze sprzed roku? Bo mało się zużywa. W każdym razie potrzeba ukrywania zacieru po krzakach też okazała się wymysłem. No i nie wiadomo czy węch milicjantów był za słaby, czy działali tylko według rozkazu "o drewno pytać", czy zwyczajnie wiatr litościwie wiał w drugą stronę - dość, że nie odkryli.
Wywalony zacier za to wywąchał koń. Pasł się właśnie w ogrodzie, wypoczywając po nocnych trudach ściągania z lasu kłód świerkowych, co to kwity ludziska na nie mają z gminy. Widać w końskim łbie się ubzdurało, że za dotrzymanie tajemnicy należy się nie tylko wywczas, ale i coś ekstra, więc szkapina zacierem się objadła.
Chabeta okazała się być nieodrodnym synem polskiej ziemi góralskiej. Jak procenty zasmakowała, tak ułańskiej fantazji dostała. Płot zagrody przetestowała i okazał się solidny tak na dwa kopnięcia z zadu. Bo rzeczą w życiu najważniejszą jest wolność, jutrzenka swobody, równość, kurde bracie, braterstwo i flaszka! No i odwiedzanie sąsiadów. Co się potem w przysiółku działo... Dzieciątka łapano o chowano po piwnicach, baby to ku praniu biegały, to z piskiem ku chałupom kiecki podkasując, a i nie raz w pokrzywach i błocie kończąc. Kilku twardych pijusów z dwoma bełtami marki "Kwiat jabłoni" rozsiadło się na sągu papierówki przygotowanej do transportu i na żywo komentowało zajście tak sprawnie, jakby pół życia spędziło nie w rowach twarzą w kijankach, a jako korespondenci wojenni. W ogóle wesoło było.
Aż szkapina uznała, że swoją obecnością powinna zaszczycić i sąsiednie wioski. Popędziła więc przez pola, znacząc to w owsie, to w ziemniakach, to w życie szlak nierówny nieco, zygzakowaty i miejscami znacznie szerszy, gdzie akurat się była z matką ziemią witała. Co było dalej? Cóż, trudno powiedzieć. W każdym razie krzyki i piski się tego dnia długo jeszcze nosiły doliną. A bohater zajścia pojawił się rano pod zagrodą, wielce skruszony, utytłany błotem i igliwiem. I spragniony snu. W sumie koń też człowiek.