Dobrosław Barwicki-Picheta

 

Nad czym boleje profesor Marek Trombski?

 

Zesłanie?

 

– Część kolegów, którzy trafiali z Łodzi do Bielska-Białej, odbierała wyjazd do filii jako zesłanie, ale nie ja. Byłem alpinistą, chodziłem dużo po górach, miałem uprawnienia przodownika  na wszystkie pasma górskie w Polsce oraz na słowackie Tatry i w związku z tym wcielono mnie do wojsk desantowych, gdzie uczyłem żołnierzy chodzenia po górach. Wtedy, z końcem maja 1969, wróciłem z ćwiczeń w Tatrach i mój szef na Politechnice Łódzkiej powiedział coś takiego: „Organizujemy filię w Bielsku, a pan lubi góry, więc niech pan tam pojedzie organizować ją, a potem pana stamtąd wycofamy”. Zacząłem więc organizować filię, byłem pierwszym opiekunem pierwszego roku studiów Wydziału Mechanicznego i trafiłem na grupę bardzo fajnych ludzi – bielszczan. Bardzo solidnym fundamentem znajomości były właśnie góry: chodzenie po nich, rozmowy, to wszystko sprawiło, że przekonałem się, że moi współpracownicy i studenci to byli ludzie na poziomie. W tamtych czasach przyjaźniłem się z Kazimierzem Maczyńskim, Staszkiem Suwajem, Wojtyłą. Co ciekawe, odniosłem wówczas wrażenie, że bielscy studenci byli lepsi od łódzkich. Zresztą z niektórymi z nich przyjaźnię się do tej pory, np. z Marianem Indeką, wieloletnim dyrektorem Biura OSP w Katowicach, z Leszkiem Kubasiakiem, dyrektorem Zakładów Włókienniczych, z Andrzejem Kwaśnym działającym w ubezpieczeniach. Jeden z moich studentów był nawet wojewodą bielskim. W pierwszych latach moje życie wyglądało dość specyficznie: przyjeżdżałem do Bielska z Łodzi, realizowałem zajęcia zgodnie z planem  w cztery godziny przed południem, potem wychodziłem w góry, a następnie schodziłem do Międzybrodzia czy gdzie indziej i wracałem autobusem. Bardzo dużo się nachodziłem.

 

Abwehra?

 

– Na początku mieszkałem w hotelu Prezydent, ale tam nie było zbyt przyjaźnie, bo gdy grała orkiestra, to nie można było spać do północy. Gdy  szefem został pan Przemysław Wasilewski, to uznał, że to jest za drogie i załatwił nam mieszkania w parterowym budynku, którego już nie ma – na rogu ul. Piastowskiej i Starobielskiej, przed Polamem. Nazywaliśmy go Abwehrą, bo podobno tam mieściła się w 1939 r. siedziba Abwehry, ale czy to prawda, tego nie wiem.  Później dostałem mieszkanie – pokój z kuchnią – w bloku zwanym enerdowcem. Wtedy to byłem w Bielsku w zasadzie „w przelocie”, bo mieszkałem z rodziną w Łodzi, a do filii przyjeżdżałem tylko tak na dwa, trzy dni w tygodniu. Dopiero po pewnym czasie zaczęliśmy osadzać się na dłużej.

 

Osiadanie w mieście?

 

– To były takie czasy, że jeżeli ktoś z Łodzi przyjeżdżał tu prowadzić zajęcia, to zwykle robił to przez krótki czas. I jedni się wycofywali, inni nie. Część z tych ludzi potrzebowała mieszkań i skoro im je zapewniono, to ściągali do Bielska – zjeżdżali tu z rodzinami. Ja też przeniosłem się, ale z pewnym opóźnieniem. W pewnym momencie zaczęto kaperować mnie z powrotem do Łodzi, żebym poprowadził tam więcej zajęć, ale wskutek działań naszego szefa, Przemysława Wasilewskiego, który postanowił, żebym został jako prodziekan, nie doszło do tego. Następnie zrobiłem habilitację, więc miałem już asystentów, którzy robili u mnie doktoraty. I to spowodowało, że zacząłem się czuć coraz bardziej związany ze środowiskiem, czułem się tutaj u siebie. Także klub turystów, którym się opiekowałem, miał na decyzję o pozostaniu silny wpływ. To była duża grupa młodych i zdolnych ludzi, którymi się opiekowałem, a przecież ja sam wtedy byłem młody. Pamiętam, jak pewnego razu usłyszałem taką rozmowę studentów: „Ale zakosił”, „Kto?” „Sam stary” – tak na mnie mówili, a ja miałem właśnie 30 lat. I tak wsiąkałem w miasto. Po górach chodziliśmy razem. Zrobiono ze mnie komandora studenckiego jacht klubu. Pływaliśmy po Bałtyku, także po Morzu Śródziemnym, Adriatyku, do Holandii, Szwecji, Finlandii. Młodzież była wtedy bardzo ruchliwa: studenci organizowali dużo rajdów górskich, potrafili np. non stop iść na Babią Górę z Bielska. I właśnie z tymi kolegami, byłymi turystami, żeglarzami wciąż się spotykam, mimo że już znacznie się postarzeliśmy. To była wspaniała młodzież – oni chcieli coś robić. Powstał też wtedy kabaret studencki – pamiętam, jak mnie „odstawili” na scenie. Oduczyli mnie tym występem paru słów, których zbędnie używałem podczas wykładów – wykpili to bezbłędnie. Dalsza sprawa wiąże się z wojskiem. Wzięto mnie do desantu, a byłem w 1. Batalionie Szturmowym w Dziwnowie, a później zrobiono mnie oficerem honorowym 18. Batalionu Bielskiego, tak że i z lokalnymi żołnierzami miałem częste kontakty. To wszystko powodowało, że w to środowisko wsiąkałem i wsiąkałem. A że jestem inżynierem mechanikiem, to zacząłem nawiązywać kontakty z bielskim przemysłem, na przykład z Zakładem Doświadczalnym Dźwigów Samochodowych i Samojezdnych, gdzie głównym konstruktorem był doktor Edward Sosna, który… zrobił u mnie doktorat. To wszystko powodowało, że ciągle nawiązywałem tu nowe kontakty. Nie mówiąc już o tym, że tu ożeniłem się, gdy rozpadło się moje łódzkie małżeństwo.

 

Koniec politechniki?

 

– Uważałem, że to było konieczne, choć muszę przyznać, że miałem przeciwników utworzenia ATH, szczególnie w gronie starszych profesorów z Łodzi, którzy myśleli, że póki są w filii, to więcej mogą zdziałać przez łódzkie układy. Jednak mnie chodziło o sprawy ważniejsze – np. prawo budowy. Gdybyśmy nie byli samodzielną uczelnią, to nie zaczęlibyśmy budować nowych budynków. Nie było wątpliwości, jak wyglądała hierarchia w Politechnice Łódzkiej – tam filia w Bielsku nie była sprawą podstawową. A więc to sprawa pieniędzy – gdy te szły przez Łódź, to dawali nam niewiele. Po usamodzielnieniu okazało się, że udało się zwiększyć budżet od razu o 4 mln – o tyle nas Łódź krzywdziła. W Łodzi byliśmy zupełnie nieważni, bo przecież byliśmy daleko, a w województwie śląskim nie byliśmy w ogóle liczeni i brani pod rozwagę przy rozdzielaniu pieniędzy na uczelnie wyższe, bo traktowano nas jako uczelnię łódzką, a nie śląską. Jak byłem w Sejmiku Śląskim, to się o tym przekonałem – nie było nas w żadnych wykazach. Także na miasto nie zawsze mogliśmy liczyć – to zależało od tego, czy prezydent był zainteresowany nauką.

Powiem szczerze, że w takiej sytuacji, aby stworzyć nową uczelnię, trzeba było korzystać z okazji. Musieli tego chcieć ludzie z zewnątrz i z wewnątrz. Póki mieliśmy nasze samodzielne województwo, było łatwiej. Gdy miasto traciło stołeczność wojewódzką, mogła być w nim utworzona jedynie wyższa szkoła zawodowa – i nam to właśnie groziło. Ale my mieliśmy wtedy znacznie silniejszą kadrę – na tyle silną, by stworzyć akademię, która jest już pierwszym stopniem uczelni akademickich – jest uczelnią mającą prawa doktoryzowania. Ówczesny wiceminister Szkolnictwa Wyższego i Nauki  prof. Jerzy Zdrada namówił mnie, byśmy w celu przyśpieszenia wykonali pewien fortel, a mianowicie, zaproponował, abym nakłonił naszych posłów, by wystąpili z projektem poselskim. Zaprosiłem więc parlamentarzystów na uczelnię i przedstawiłem sprawę. I poszedł wniosek poselski – o szkołę zawodową. Wtedy, oczywiście, pojawiły się na uczelni głosy pełne pretensji do mnie, dlaczego chcę stworzyć szkołę zawodową? A ja z posłami uzgodniłem, że w trakcie czytania ktoś zgłosi wniosek, że to ma być akademia. I w ten sposób to zostało przeprowadzone. Zresztą wtedy kilka osób spełniło bardzo pozytywną rolę rolę. Np. pan poseł Stanisław Szwed zebrał 300 podpisów poselskich, żeby naszą sprawę wprowadzić na obrady sejmu. Pani poseł Grażyna Staniszewska była wtedy przewodniczącą sejmowej komisji edukacji i podnosiła w parlamencie sprawę akademii. Na czas procedowania naszej sprawy przekazała innej osobie prowadzenie komisji, a sama zajęła się aktywnym jej referowaniem. 19 lipca 2001 sejm uchwalił powstanie Akademii Techniczno-Humanistycznej.

 

Czy ATH jest jak powinna?

 

– Mogę powiedzieć, że Akademia Techniczno-Humanistyczna działa tak, jakbym sobie tego życzył, choć jedna rzecz sprawiła mi przykrość. Za mojej kadencji stworzyłem Instytut Południowy – to była współpraca w sprawach zagranicznych. Opierało się to o moją przyjaźń z Mariuszem Handzlikiem z kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To wyglądało tak, że on się spotykał na uczelni z ambasadorami obcych państw i omawiał nieoficjalnie różne sprawy, a ambasadorzy mieli potem spotkanie ze studentami. To była reklama uczelni, możliwość zawiązania nowych kontaktów zagranicznych, a i ja przy okazji bywałem zapraszany do kancelarii prezydenta Kaczyńskiego, kiedy przyjeżdżał z zagranicy jakiś ważny gość. To się ciągnęło do czasu, kiedy przestałem być rektorem, a potem Instytut upadł. Ja natomiast, aż do śmierci prezydenta Kaczyńskiego, bywałem do niego zapraszany i obserwowałem różne ciekawostki, a pani Maria Kaczyńska przepytała mnie dokładnie na temat straży pożarnej. Spotykałem tam zresztą osoby, które znałem już skądinąd – premiera Waldemara  Pawlaka, znanego mi z pożarnictwa, czy generała Bronisława Kwiatkowskiego, którego znałem jeszcze z wojska.

 

Wojewoda bielski?

 

– To była dla mnie przygoda. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się, że będę wojewodą. Nie działałem wtedy politycznie i nie miałem inklinacji do tego, ale po mieście zaczęły chodzić plotki – jedna, że będę ambasadorem w Chile. A byłem wcześniej w Chile, więc znałem trochę panujące tam stosunki. Druga była taka, że będę wojewodą. Ja się pukałem w głowę, bo kto by mnie wymyślił jako wojewodę. Ale coś musiało w tym być, bo kiedyś zaproszono mnie na spotkanie do związków zawodowych i tam było trzech bielskich posłów lewicowych – pan Antoni Kobielusz, pani Ewa Spychalska i pan Władysław Bułka. Ponieważ wtedy rząd był lewicowo-ludowy, to obsadzano stanowiska wojewodów według następującego klucza: tam, gdzie było więcej lewicy, tam wojewoda był lewicowy. A Bielsko było prawicowe, więc chcieli mieć wojewodę, który będzie strawny zarówno dla lewicy, jak i dla prawicy. Kandydatów było wtedy trzech: Tomasz Jórdeczka z SLD, Jacek Krywult i ja popierani przez SLD, obaj byliśmy bezpartyjni. Jórdeczka został szybko wiceministrem u pani Barbary Blidowej, a z nas dwóch podobno sam Aleksander Kwaśniewski na wojewodę wybrał właśnie mnie. A ja wciąż nie byłem przekonany co do tego, czy będę właściwym człowiekiem na tym stanowisku, więc pojechałem do Warszawy, do mojego starszego kolegi profesora Zbigniewa Osińskiego z pytaniem, co mam zrobić? Czy mam się zgodzić na stanowisko wojewody, przecież nigdy tego nie robiłem? On mi odpowiedział: „Marek, po co masz na tej uczelni siedzieć, jesteś profesorem zwyczajnym, co ty, jeszcze jedną całkę wymyślisz? I co z tego? Lepiej zgódź się zostać wojewodą, przynajmniej coś dobrego zrobisz”. Potem pojechałem do innego kolegi, działacza turystycznego z Poznania. On był tam wojewodą z ramienia Solidarności. Zapytałem go, co mam zrobić? On mi powiedział: „Jesteś działaczem turystycznym, to umiesz działać, więc dasz radę. Ja sobie poradziłem, więc co – ty nie dasz rady?” I tak miałem dwóch doradców, którzy mnie namówili. Ale to nie był koniec przygód. Byłem na rozmowach z komisjami w sejmiku, rozmawiało się sympatycznie, a potem były obrady. Po nich głosowanie nad tym, czy sejmik poprze moją kandydaturę. I oddano na mnie tylko dwa głosy więcej, niż było głosów przeciwnych. Wynik był 32-30, jeśli mnie pamięć nie myli. Okazało się, że w międzyczasie koledzy z prawicy namówili się, żeby głosować przeciw kandydatowi lewicy. I postawiono pytanie, czy większość zwykła wystarczy, czy nie powinna być większość kwalifikowana – a dodam, że ustawa nie mówi o tym, że ma być taka większość. Ja wtedy wyszedłem na trybunę i powiedziałem: „Proszę państwa, jeżeli macie wątpliwości, to ja mam co robić, wojewodą być nie muszę”. I wyszedłem z sali. Dopiero wtedy zaczęła się afera, bo wybiegła za mną grupa ludzi z prośbami, żebym się nie wycofywał, żebym wrócił. Wybiegli także ci, którzy głosowali przeciwko mnie – to była tak rozgrywka, której ofiarą szczęśliwie nie padłem – właściwie jedyna moja niesympatyczna historia związana z sejmikiem. Poza tym nam się bardzo dobrze współpracowało.

 

Polskość?

 

– Gdy odbierałem doktorat honoris causa Politechniki w Łodzi, to wygłaszałem wykład w dwóch częściach – jeden techniczny o dynamice układów dźwigowych, a drugi o tym, kto to jest prawdziwy Polak? I to jest fascynujące mnie zagadnienie. Odpowiadając najprościej, wydaje mi się, że ten, kto się czuje Polakiem. Taki generał Władysław Anders, symbol Polski, z wyznania był kalwinem, w żyłach miał krew szwedzką, na dodatek miał żonę Irinę, która była córką księdza grekokatolickiego. A Józef Piłsudski? Pół-Litwin, tak samo Adam Mickiewicz. Jako Polacy jesteśmy bardzo wymieszani. Jeden z moich wnuków ma ojca Austriaka, ale po niemiecku nie rozumie. Miałem na przykład ciotkę: podczas wojny – to jest w ogóle kuriozalna sytuacja – mój cioteczny dziadek ożenił się z nią, a ona była Austriaczką, która do końca życia nie bardzo mówiła po polsku. Dziadek  pracował w Tomaszowie Mazowieckim w magistracie. I gdy  wkroczyli Niemcy, wyrzucili go od razu z pracy. Oboje  klepali biedę, on zarabiał wtedy pisaniem podań, bo dobrze znał niemiecki. A ona mówiła ciągle, że jest Polką, choć mogła zostać Reichsdeutschką. Żeby było śmiesznie, ciotka miała siostrę w Wiedniu, która wyszła za SS-mana. Obydwoje zginęli, on na froncie wschodnim, a ona podczas bombardowania peryferiów Wiednia. Mieli córkę, która została pod opieką ciotki. I została Polką, tak samo Polakami są jej dzieci, chociaż korzeni polskich nie miała żadnych. Byłem też ostatnio na ślubie rodzinnym – kuzynki córki we Francji. Tam zjechali się Polacy z całego świata. Najbardziej mi zaimponowała dziewczyna, która się urodziła w Monachium, tam skończyła wyższe studia, mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych, ma męża Amerykanina szwedzkiego  pochodzenia, a sama mówi po polsku bez żadnego obcego akcentu. Jej córka przyjechała do Polski, zakochała się w naszym kraju i tu pozostała. Zagadnienie polskości zawsze mnie fascynowało.

 

Góry – miłość nieodwzajemniona?

 

– Jeśli chodzi o Polskę, to oczywiście wszystko rozpoczęło się w Tatrach. Stąd się wziął mój alpinizm, z Tatr zimowych. To była także fascynacja mojej obecnej  żony, z którą jestem już 23 lata, a poznałem ją na Hali Gąsienicowej. Najwyższą górą, na jaką się wspinałem, była Aconcagua – ponad 6900 m w Andach. Prowadziłem tam grupę i muszę powiedzieć, jak trudna jest rola szefa, który musi podjąć decyzję o zawróceniu. Mówię to w kontekście ostatniej śmierci Macieja Berbeki. Podjąłem decyzję o wycofaniu się mniej więcej na wysokości 6000 m, bo wiedziałem, że dalsza droga grozi wypadkiem – zobaczyłem, co się dzieje z moją ekipą. Strasznie trudno podjąć taką decyzję, bo człowiek nie wie, czy będzie jeszcze kiedyś okazja, żeby wrócić. Ja, widząc, jak się ekipa zachowuje, ile mają sił, jakie są warunki, wziąłem na siebie decyzję o zawróceniu. Wybaczyli mi to dopiero, jak zobaczyli schodzących z sąsiedniej ściany ludzi z odmrożeniami. Pamiętam, że miałem wtedy jeszcze zapas sił psychicznych, ale fizycznie już nie dawałem rady, a tę wysokość się bardzo mocno odczuwa. Do najbliższych miejscowości były trzy dni drogi piechotą. Żadnej pomocy z zewnątrz otrzymać nie mogliśmy; liczyliśmy tylko na siebie.

Chodziłem też po Alpach, Pirenejach, ale pierwszą lekcję pokory przeżyłem na Olimpie. Byłem wtedy w Grecji z osobą, która nie chodziła po górach. Jeździliśmy ciągle na poziomie morza. Pomyślałem jednak pewnego dnia, że skoro jestem alpinistą, mam dobrą kondycję, to sobie wejdę jednego dnia na te 3000 m i zejdę bez problemów. Zostawiłem więc moją partnerkę na plaży i poszedłem. I jak byłem prawie pod szczytem, na wysokości 2800 m, to zacząłem mieć halucynacje. To nie chodziło o trudność trasy, bo tam wszystko było bardzo łatwe. A ja mimo to po prostu wysiadłem. Nauczyło mnie to pokory, że w górach należy uważać. W Andach też przeżyłem groźną sytuację – przez głupotę jednej z uczestniczek. Szliśmy nad potokiem głęboko wciętym między skałami i dziewczyna weszła na boczną ścianę, bo jej się nie chciało obchodzić ścieżką. Ale ściana okazała się za trudna, więc musiałem z plecakiem kosić tę ściankę, stawiać jej stopy we właściwych miejscach, a to wszystko bez asekuracji – jeden błąd i nie byłoby mnie tu. Góry dały mi dużo satysfakcji, choć teraz mam spore problemy zdrowotne z ich powodu. Kręgosłup już tak nie służy, bo kiedyś plecaki, liny sizalowe, haki i karabinki stalowe – to wszystko było bardzo ciężkie. Jak patrzę teraz na ekwipunek alpinistyczny, to zazdroszczę młodym ludziom – wszystko jest lekkie, a kiedyś musieliśmy wnosić na własnych plecach cięższy sprzęt. No chyba że, tak jak w Andach, mieliśmy akurat muły do dyspozycji, ale tylko do obozu bazowego.

 

Zmienione Bielsko?

 

Mieszkam tu od 1969 r. i uważam, że miasto zmienia się bardzo na korzyść. Ale  powiem, że patrzę na te zmiany z nieco innej perspektywy. I tu mnie pewne sprawy niepokoją. Kiedy przyjechałem do Bielska-Białej, to w Polsce było znacznie więcej rodzimej myśli technicznej – może nie na jakimś super poziomie, ale produkowaliśmy własne konstrukcje. Robiliśmy własne dźwigi, własne maszyny włókiennicze, Befama działała, był duży eksport, np. dźwigów do Indii. Albo szybowce – jak człowiek jeździł po świecie, to wszędzie widział reklamy polskich szybowców. A teraz produkujemy samochody, ale nie polskie. Maszyny włókiennicze – ich już się praktycznie nie robi. Poziom życia znacznie się podniósł, ale polska myśl techniczna zdecydowanie nie. Powiem to inaczej – wtedy wiedziałem, po co kształcę inżynierów. Gdy skończyli studia, mogli iść do produkcji, mogli konstruować – powstał np. samochód Beskid. A teraz co? Tylko odtwarzanie czeka polskich inżynierów, więc czego mam ich uczyć? Skoro nie konstruujemy, to po co mam kształcić konstruktorów? Teraz nawet lepiej czuję się w uczelni w Katowicach, gdzie uczę bezpieczeństwa i higieny pracy, bezpieczeństwa konstrukcji. To się zawsze przydaje, a ja nie chcę czuć bezproduktywności swojego nauczania.

Ostatnio pojechałem na przykład do Muzeum Pożarnictwa i zobaczyłem tam jedną ze swoich pierwszych prac inżynierskich – motopompę pożarniczą. Zresztą dużo tam było innych pomp robionych w dawnym WSM w Bielsku. Produkcja była wtedy bardzo duża, a teraz wszystko kupujemy z zagranicy. A tamta pompa była sporym osiągnięciem. Jednym z pierwszych projektów, w których uczestniczyłem, był silnik turbinowy do czołgu – w tej chwili czołgi amerykańskie Abramsy jeżdżą właśnie z silnikami turbinowymi. A my przerobiliśmy silnik WK1F od MIG-a 15 do napędu lokomotywy albo czołgu. I on zniknął zaraz – Rosjanie zabrali go do siebie, a przecież to my wykonaliśmy prototyp. Były też kutry torpedowe, które pływały z tymi silnikami. Takie silniki mają jedną wadę – zużywają dużo paliwa, ale za to uzyskują dużą moc i mają małą objętość w stosunku do mocy. A co najważniejsze, można w nich spalać dowolne paliwo i dlatego stosują je Amerykanie, a także Rosjanie w najnowszej wersji czołgu. A my takie rzeczy projektowaliśmy bardzo dawno temu. Tak samo samoloty – Iskry – projektowaliśmy je 50 lat temu, a one wciąż latają. A teraz jakie kłopoty z wdrożeniem swojego samolotu mają Edward Margański z Włodzimierzem Mysłowskim? Za moich czasów inżynierskich robiliśmy coś. A teraz już nie. I nad tym boleję.