Śmiech Walkirii

 

Z Natalią LL rozmawia Agata Smalcerz

 

–  Z jednego z Pani tekstów, „Anatomia pokoju”, zamieszczonych w książce pt. „Natalia LL – Texty”[1] dowiadujemy się, że cudem uniknęła Pani śmierci podczas bombardowania Żywca przez sowietów w czasie II wojny światowej.

– Urodziłam się i dzieciństwo spędziłam w Starym Zamku w Żywcu. Mój ojciec był zarządcą w elektrowni Habsburgów, mama zajmowała się domem. W czasie wojny w zamku stacjonowali żołnierze niemieccy wraz ze sztabem. Bomba, która wybuchła obok zamku, była jedyną bombą zrzuconą na Żywiec w czasie drugiej wojny światowej – przez Rosjan. To najwcześniejsze doznanie z mojego dzieciństwa zespoliło się z muzyką, która wówczas rozbrzmiewała w całym zamku, odtwarzana przez któregoś z Niemców na gramofonie. Patetyczny „Lot Walkirii” Richarda Wagnera z tetralogii „Noc Nibelungów” zawsze budzi wspomnienia tamtego słonecznego dnia, kiedy odłamek bomby przeleciał milimetry od mojej głowy, zmiótł po drodze dwa gipsowe koty stojące na komodzie i bukiet żonkili, który wcześniej zebrałam w zamkowym parku, aż utknął w poduszce starannie zaścielonego łóżka, powodując swąd palonego pierza. Zapamiętałam straszny świst i huk lecącej bomby, a potem całkowitą ciszę, z której wyłonił się śmiech Walkirii, bo muzyka brzmiała nadal.

– Miała Pani wówczas około siedmiu lat i mieszkała w Żywcu z rodzicami i starszą o dwa lata siostrą Krystyną oraz urodzonym w 1943 r. bratem Edwardem. Do kiedy mieszkaliście w Starym Zamku?

– Po wkroczeniu wojsk sowieckich w zamku usadowił się sztab rosyjski. O ile żołnierze niemieccy byli czyści i hałaśliwi, i słuchali Wagnera, o tyle żołnierze sowieccy w przeważającej mierze Azjaci, byli mrukliwi, ponurzy, palili cuchnąca machorkę i od rana raczyli się samogonem. W pewnym momencie zdecydowali, że musimy opuścić mieszkanie w Starym Zamku. Krótko mieszkaliśmy w Zabłociu, u dziadków ze strony mamy (rodzice ojca wcześnie osierocili), a potem przeprowadziliśmy się do Bielska-Białej, do kamienicy, która już nie istnieje, przy ul. Partyzantów 6, blisko zbiegu z ul. Woroszyłowa[2]. 4-piętrowa kamienica przylegała do skarpy, na którą można było wychodzić z trzeciego pietra. Pamiętam, że bawiliśmy się tam. Dalej były zakonnice Notre Dame, czasem je obserwowaliśmy. Potem przeprowadziliśmy się do mieszkania przy ul. Sobieskiego 3. Teraz mieści się tam prokuratura. Ojciec został urzędnikiem w małym zakładzie armatury, mama pracowała jako animatorka kultury – najpierw w świetlicy zakładowej, potem w Domu Kultury Włókniarzy. Oboje zmarli w wieku 69 lat, z tym, że ojciec wcześniej, bo był o osiem lat starszy od mamy. Pochowani są na cmentarzu przy ul. Piastowskiej.  

– Jeszcze w Zabłociu, w 1946 r. urodziła się najmłodsza siostra Anna. Czy rodzice uwrażliwiali na sztukę Waszą czwórkę?

– Rodzice byli bardzo muzykalni, oboje grali na instrumentach, na bałałajce, flecie, mandolinie, harmonijce ustnej, mama pięknie śpiewała. Oboje także malowali amatorsko, poświęcając temu zajęciu sporo czasu. Mama malowała z natury, pamiętam piękne kwiaty, floksy, ale kopiowała także Kossaka, jakieś obrazy religijne. Ojciec uwielbiał fotografować; miał prosty aparat skrzynkowy, ale czasem pożyczał lepszy aparat fotograficzny na klisze od swojego brata Jana, który był zapalonym fotografem. Oboje mieli także zdolności manualne, mama świetnie szyła; przed wojną uczęszczała na kurs haftu i szycia, i nie miała problemu z szyciem sukienek i ubrań dla swoich dzieci. Nawet jako dorosła osoba korzystałam z jej uzdolnień w tym kierunku. Po podróży do Danii i obserwacji najnowszych trendów  mody rysowałam jej wzory, a ona potrafiła uszyć dla mnie każdą kreację. Zawsze marzyła o tym, żeby kiedyś, jak już będzie wolna Polska, założyć swój butik. Mam do tej pory uszytą i pięknie haftowaną przez mamę bluzkę…

– W takiej atmosferze nie było trudno zainteresować się sztuką… A jakie zainteresowania zdradzały siostry i brat?

– Wszyscy byli uzdolnieni matematycznie, szczególnie brat, który został znanym architektem.[3] Skończył Politechnikę Wrocławską, pracował we Włoszech, potem ok. 13 lat w Kuwejcie… Edward teraz mieszka we Wrocławiu, jego córka Magdalena także jest architektem, starszy syn Michał – anglistą. Siostra Krystyna, po mężu Chrobak, miała wyjątkowe zdolności matematyczne i artystyczne, skończyła technikum włókiennicze, całe zawodowe życie pracowała jako desenator[4], uzyskała wiele nagród za swoje projekty. Mieszka w Bielsku-Białej, jej córka Dorota skończyła historię, teraz prowadzi Piwnicę Zamkową w Bielsku, syn Jacek jest architektem. Najmłodsza moja siostra Anna Chodorowska,  ukończyła Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Opolu, była nauczycielką matematyki w szkole średniej. Ma dwie córki, Natalię – po ekonomii we Wrocławiu, pracuje na wysokim stanowisku w Wiedniu, oraz Sabinę – po... architekturze! Projektuje dla Banku Zachodniego WBK.

– Czy już w dzieciństwie zdradzała Pani zainteresowania sztuką; lubiła Pani rysować?

– Od dziecka lubiłam rysować, robiłam to na każdym skrawku papieru, który wpadł mi w ręce. Do szkoły miałam niedaleko, była przy ul. Modrzewskiego, obok kościoła ewangelickiego. Jednak na lekcje rysunki i malarstwa uczęszczałam do ogniska plastycznego, które mieściło się w Zamku Sułkowskich. Później dostałam się do Liceum Technik Plastycznych, także w zamku.

– Kogo z nauczycieli Pani szczególnie pamięta; kto był Pani mentorem?

– Szczególnie ciepło wspominam państwa Piwowarskich, którzy uczyli mnie w ognisku plastycznym. Zwłaszcza pani Monika Piwowarska mnie lubiła i ceniła mój talent. Pamiętam, że kiedy brakowało nam pieniędzy, żeby zapłacić za lekcje – zgodziła się przyjąć mnie bez opłat. Pan Edward, rzeźbiarz, był wysoki, jego żona, malarka, nieduża, ale świetnie się rozumieli i uzupełniali. Potem wyjechali do Warszawy… Z liceum pamiętam Jana Zippera, uczył bardzo solidnego warsztatu malarskiego, sam malował tradycyjnie, realistycznie. Wszystko zmieniło się, kiedy zjawił się Władysław Szostak, po ASP w Krakowie, wprowadził nowoczesność i zupełnie inne myślenie o sztuce. Charakterystyczna była pani Lazar, uczyła historii sztuki; wyrafinowana, urodziwa, wysoka kobieta. Miała różne powiedzonka, np. „Dziewczyny, każda powinna iść na studia, żeby dobrze wyjść za mąż”. Pamiętam też panią Cholewińską, nauczycielkę polskiego, zwracała ogromnie uwagę na poprawną polszczyznę. Nie lubiła, gdy uczennice śpiewały piosenki rosyjskie... W Liceum byłam na włókiennictwie, uczyłam się desenatorstwa, projektowałam wzory żakardowe, co było bardzo trudne. Pod koniec zaczęto wprowadzać sitodruk, co było objawieniem: wykorzystywanie fotografii do projektowania matryc graficznych!

– Czy miała Pani jakieś inne zainteresowania poza sztuką?

– Chodziłam rok czy dwa na balet – do Elwiry Kamińskiej, która miała swoje studio gdzieś przy ul. Sułkowskiego. Słynna postać w Bielsku, potem została choreografem Śląska. Byłam także dobra w tenisie stołowym! Nauczyłam się grać w Domu Kultury Włókniarzy, gdzie przychodziłam do mamy i korzystałam z rozstawionego tam stołu do ping-ponga. Zakład włókienniczy finansował trenera, nie pamiętam jego nazwiska, ale był bardzo zaangażowany, pan ok. 40-50 lat. W liceum zostałam mistrzynią Górnego Śląska, pokonałam wszystkie rywalki. Zawody odbywały się w dużym stresie, wszyscy chcieli, żeby wygrał ktoś z Katowic. Byłam zagubiona wśród tych mówiących po śląsku ludzi, których nie rozumiałam, ale udało mi się! Później, już na akademii, reprezentowałam Wrocław w mistrzostwach Polski szkół artystycznych w tenisie stołowym i znów zdobyłam mistrzostwo. To były bardzo ważne chwile... Sport sprawia, że musisz pogodzić się z przegraną, ale dążysz do wygranej i to kształtuje mocnych ludzi. 

– Z kim Pani się przyjaźniła?

– Moją najlepszą przyjaciółką była Dorota Werber, której pomagałam w matematyce (tak jak reszta rodziny nie miałam z tym przedmiotem kłopotu). Żydówka, straciła rodziców w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, ona i brat cudem przetrwali ukryci w piwnicy przez babkę Austriaczkę, gdzieś w Bielsku. Oboje mieli blond włosy, Dorota miała piękne loki. Po wojnie wychowywał ich wujek, znany dentysta Richter. W domu było pełno książek, Dorota miała ogromną wiedzę, znała trzy języki, wprowadzała mnie w literaturę, czasem sama tłumaczyła książki. W domu był dziadek, nestor rodu. Pamiętam, że gdy przyszłam czasem w sobotę, to mogłam zostać tylko chwilkę, bo obchodzili szabas. Moja mama szyła jej sukienki... Werberowie mieszkali przy ul. Młyńskiej, gdzie pozwolono im zachować jedno mieszkanie we własnej kamienicy. Naprzeciw stała ich fabryka, upaństwowiona po wojnie. Pod koniec lat 50., kiedy nasilił się antysemityzm, wuj wysłał Dorotę i jej brata Janka do Izraela. Nie było im tam lekko. Dorota, mimo skrzywienia kręgosłupa, na które cierpiała już w Polsce, musiała zamieszkać i pracować w kibucu oraz służyć w wojsku. Później skończyła historię sztuki na Sorbonie w Paryżu. Mieszka w Tel-Awiwie, obecnie nazywa się Dorit Cygielman-Werber.

W szkole plastycznej tworzyłyśmy paczkę z Dorotą, Felicytą Stawowy, Ingeborgą Iwenc (później Koziną), Aleksandrą Pankiewicz (obecnie Krasucką) i Haliną Hławiczką. W kilka startowałyśmy na Akademię Sztuk Pięknych do Wrocławia, ale tylko ja się dostałam. Felicyta skończyła  później ASP w Krakowie, Aleksandra – germanistykę (mieszka w Warszawie), Ingeborga – historię sztuki. Halina pochodziła bogatej, „kułaczej” rodziny koło Cieszyna, nadal tam mieszka.

– Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Pani osobowość artystyczna w dużym stopniu ukształtowała się właśnie w Bielsku-Białej. Oczywiście później były studia we Wrocławiu, większe miasto, wielu artystów, spotkanie Andrzeja Lachowicza, Jerzego Ludwińskiego, Zbigniewa Dłubaka, zetknięcie się z najnowszymi trendami w sztuce – wszystko to zaowocowało niezwykle bogatą, awangardową  twórczością. Jednak Bielsko-Biała także Pani coś dało, poprzez nauczycieli, wspaniałych przyjaciół, sport?

– Czuję się bielszczanką, to moje miasto, spędziłam tu dziesięć lat dzieciństwa i młodości. Mieszkają tu moje siostry i rodzina, dawni znajomi. Dlatego moja wystawa w 2004 r. w Galerii Bielskiej BWA, która miała charakter retrospektywny, nazywała się „Podsumowania”. Towarzyszyły jej dwie książki[5] z tekstami moimi, a także krytyków polskich i zagranicznych. Chciałabym, żeby także w Kolekcji Sztuki Galerii Bielskiej BWA znalazły się moje prace. Chcę tu istnieć jako artystka, która stąd się wywodzi.      

 

Wrocław, 25 października 2013 r. 

 

 

 

Natalia LL (Natalia Lach-Lachowicz) – jedna z najważniejszych polskich artystek współczesnych, współtwórczyni polskiej neoawangardy. Zajmuje się malarstwem, fotografią, rysunkiem, sztuką performance i wideo oraz teorią sztuki. Urodzona 18 kwietnia 1937 r. w Żywcu, od r. 1946 do 1956 mieszka w Bielsku-Białej, gdzie kończy szkołę podstawową i średnią. W latach 1957-1963 studiuje w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu pod kierunkiem prof. Stanisława Dawskiego, dyplom w 1963 r. Dyplom Związku Polskich Artystów Fotografików otrzymuje w 1964 r. W 1970 r. współzałożycielka Galerii PERMAFO we Wrocławiu. Od 1975 r. włącza się do międzynarodowego ruchu sztuki feministycznej, biorąc udział w licznych sympozjach i wystawach. Stypendystka Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku w 1977 r. Pełni funkcję komisarza I i II Międzynarodowego Triennale Rysunku we Wrocławiu w latach 1978-1981. Wiceprzewodnicząca IV i VI Międzynarodowego Triennale Rysunku we Wrocławiu (1989, 1995), stypendystka „VereinKulturkontakte” w Wiedniu w 1991 r. oraz PRO-HELVETIA w Szwajcarii w 1994 r. Starszy wykładowca Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu od 2004 r. Autorka i uczestniczka licznych wystaw. Jej prace znajdują się w najważniejszych kolekcjach sztuki w kraju i za granicą.



[1]Natalia LL „Texty. Teksty Natalii LL. O twórczości Natalii LL”. Wyd. Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biała, 2004.

 

[2]Obecnie ul. Sikorskiego

[3]Edward Lach jest twórcą architektonicznego Studia El we Wrocławiu, zaprojektował i zrealizował m.in. Galerię Dominikańską we Wrocławiu (2001) czy CSW Znaki Czasu w Toruniu (2007).

[4]Desenatorami nazywano techników projektujących wzory tkanin, które produkowano w zakładach włókienniczych.

[5] Drugą, wydaną wspólnie przez Galerię Bielską BWA i BWA Wrocław, książką z okazji tej wystawy była: Natalia LL „Sny i śnienia”, Bielsko-Biała – Wrocław 2005