Julia Dziubek

 

Takich mężczyzn już nie ma

 

Był mężczyzną, na którym można było zawiesić oko. Niewysoki, lecz przystojny. Sprawiał wrażenie człowieka miłego, ciepłego, sympatycznego. Poznali się w teatrze. Wypatrzył ją wśród tłumu i od razu zapragnął poznać. Po trzech miesiącach byli już małżeństwem.

Ciężko mu było się dostosować i znaleźć w nowym miejscu. Urodził się bowiemw Wełdzirzu w powiecie Dolińskim województwa stanisławowskiego. Ludzie stamtąd są inni, serdeczni. Bieda ich tego nauczyła. Choć nie pochodził ze Skoczowa, znał miejscowy folklor. Był społecznikiem. Wiele robił dla ludzi. Urzekał wszystkich swoim zaangażowaniem i oddaniem. Mowa o Kazimierzu Gołębiowskim, wybitnym humaniście i pedagogu, ale przede wszystkim o niezwykłym człowieku.

 

Trudny początek

 

Urodził się 17 kwietnia 1935 r. w dużej, wielodzietnej rodzinie. Miał pięcioro rodzeństwa. Wspierali się bardzo, łączyła ich wyjątkowa więź. Do Cieszyna przybyli w 1945 r., w okresie wielkiej „wędrówki ludów” z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Po ukończeniu szkoły podstawowej kontynuował naukę w cieszyńskim Liceum Ogólnokształcącym im. Antoniego Osuchowskiego. To stamtąd wyniósł gruntowną wiedzę humanistyczną, miłość do literatury i wrażliwość na piękno mowy ojczystej. Swoje zainteresowania rozwijał podczas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim.

 

Być dla innych

 

W latach 1957-1962  pracował w Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego w Bielsku-Białej, gdzie dał się poznać jako wspaniały wychowawca i polonista. Jego klasa okazała się wybitna, wychował wielkich ludzi, między innymi sławnego Jerzego Stuhra. Był też wykładowcą w Studium Nauczycielskim w Cieszynie od 1962 do 1973 r. Pełnił m.in. funkcję kierownika wydziału polonistycznego. Ceniła go młodzież i koledzy z pracy. Na jego wykłady zawsze przychodziły tłumy. Miał dar przemawiania. Mówił prosto i zabawnie. Spotykał się z ogólną sympatią. Dziewczęta się w nim podkochiwały i pisywały dla niego wiersze. Chłopcy chcieli być tacy jak on... I nic w tym dziwnego! Był wyjątkowym człowiekiem, oddanym swojej pracy i chętnym do pomocy. Zależało mu na ludziach. Chciał dla nich zrobić jak najwięcej. Był działaczem licznych stowarzyszeń społeczno-kulturalnych. Był aktywny jako prezes Zarządu Głównego Macierzy Ziemi Cieszyńskiej, jako współzałożyciel oddziału Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza, Towarzystwa Miłośników Języka Polskiego, Towarzystwa Miłośników Skoczowa...  Pomagał więc przy zakładaniu, jakże potrzebnego, Liceum Ogólnokształcącego w Skoczowie. Pracował w Wojewódzkiej Bibliotece Pedagogicznej w Bielsku-Białej (1979-1982), gdzie samodzielnie redagował Poradnik Dydaktyczno-Wychowawczy dla nauczycieli i wychowawców. Wiele energii poświęcił także zorganizowaniu od podstaw Filii Wojewódzkiej Biblioteki Pedagogicznej w Skoczowie, której objął kierownictwo i pracował do 1988 r. – To było tu, na dole. Tata w kapciach do pracy chodził – śmieje się syn Kazimierza Gołębiowskiego – Krzysztof. Został członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego w 1957 r., a za całokształt swojej niezwykłej pracy został doceniony w 1970 r., gdy odznaczono go Złotym Krzyżem Zasługi.

 

Rozwój ponad wszystko

 

Kazimierz Gołębiowski lubił pracować i rozwijać się. Dlatego uprawiał publicystykę  kulturalną i oświatową. Pisywał do Głosu Ziemi Cieszyńskiej (1973-1976), Kroniki Beskidzkiej (na której łamach ogłosił cykl felietonów Listy z przeszłości, poświęconych tradycjom kulturalnym ziem tworzących województwo bielskie) oraz Informatora Kulturalnego Regionu Cieszyńskiego (1974-1977). Przygotował ponad sto kaset do drukowanej w odcinkach (1977-1978) encyklopedii regionalnej Beskidzkie ABC. Publikował artykuły również w innej prasie regionalnej. Lubił języki. Uczył się łaciny i uczył innych łaciny. Znał czeski i grekę. Interesowała go polityka. Mieli z żoną podobne poglądy. Nocami słuchał Głosu Ameryki, także wtedy, gdy umierał Tito. Była to długa audycja. Jego żona nie miała siły, by słuchać tych trzasków i wsłuchiwać się, aby wychwycić jakiekolwiek słowa. – Tak cieszył się z Okrągłego Stołu! Jaka szkoda, że nie dożył wolnych wyborów i zjednoczenia Niemiec! – żałuje jego małżonka pani Alina Gołębiowska.

 

Rzym, Izrael i Ateny

 

Chciał podróżować. – Każdy człowiek powinien zwiedzić Rzym, Izrael i Ateny – twierdził. Niestety paszport stał się dostępny dopiero po jego śmierci. Byli jednak z żoną w Jugosławii w 1977 r., dzięki uczennicy, która pracowała w Orbisie. To była druga połowa kwietnia. Padał śnieg. Mieszkali w bungalowie. Pani Alina ogrzewała się suszarką. Miała dwa kostiumy kąpielowe ze sobą i bardzo żałowała, że nie było okazji ich założyć. – Przynajmniej pozwiedzaliśmy. Pamiętam, że mąż był z tego wyjazdu bardzo zadowolony – wspomina.

 

Złota rączka

 

Kazimierz Gołębiowski lubił czytać książki, cenił teatr; film – niekoniecznie. Przyjemność sprawiała mu praca fizyczna. Tapetował, malował, robił boazerie – wszystkiego nauczył syna. Do czego się wziął, to potrafił zrobić. Był słabego zdrowia, dlatego często zdarzały mu się wypadki przy pracy. Raz przeciął sobie jeden palec, innym razem, nakładając drzwi, przytrzasnął inny.

 

Wiara w ludzi

 

Jego cechami rozpoznawczymi były uczciwość i zaufanie do ludzi. Prawość i prostolinijność. Nigdy nie kłamał, nie kręcił, nie kombinował. Jego ufność i naiwność przedzielała cienka linia, którą wielokrotnie przekraczał. – Ja nie kradnę, to czemu inni by mieli? Ja nie kłamię, to inni też nie – mawiał. To zaufanie i wiara w ludzi często obracały się przeciwko niemu...

Drzwi domu zawsze były otwarte. Babcia się bała, ale on stawiał na swoim. Zostawiał w szafce na dole buty. Dostał je na kartkę. Miał bardzo małe stopy, zaledwie rozmiar 39. Ktoś je w końcu ukradł, a Kazimierz Gołębiowski przez pewien czas nie miał w czym chodzić. Dopiero wtedy wprawił do drzwi zamek.

 

Dusza towarzystwa

 

Koleżanka pani Aliny często jej mówiła: – Ty to masz wszystko idealne. Idealny mąż, idealne dzieci, idealne wnuki... Kazimierz był człowiekiem łagodnym, ale potrafił postawić na swoim (tym niemniej w domu rządziła żona). Miał poczucie humoru, którego dzieci po nim nie odziedziczyły. Był duszą towarzystwa, świetnie ripostował i potrafił się z siebie śmiać. Był pełen pogody ducha. Pani Alina nigdy się z nim nie nudziła. Był lubiany przez ludzi i szanowany. Bardzo dużo robił dla innych. Umiał bardzo wiele załatwić dla ludzi, ale dla siebie – nic.

 

Wymarły gatunek

 

Kazimierz Gołębiowski miał jedną zasadniczą wadę. Palił od dzieciństwa, od dziewiątego roku życia. Palił nieraz nawet i paczkę papierosów dziennie. Był słabego zdrowia, raczej cherlawy i bardzo mu to szkodziło. Po pierwszym zawale przestał. Jednak znów wrócił do nałogu. Drugi zawał go zabił.

Spędzili razem 21 lat. – Zdecydowanie za krótko – twierdzi pani Alina. – Przez PRL mało korzystał z życia. Chciał bardzo pojechać do swojego miejsca urodzenia. Prosił o pozwolenie konsula, ale się nie udało. Ani sobie nie pojadł dobrze! Dwa razy do roku szynka i włókniste, kubańskie pomarańcze. A banana na pięć części musieliśmy dzielić. Ani nie podróżował. Chciał napisać wspomnienia, też nie zdążył...

Zmarł w wieku 53 lat, 24 lutego 1989 r. Był człowiekiem wybitnym, ale zachował pokorę i prostotę. Żył dla innych i chciał zostawić świat lepszym, niż go zastał. Był to człowiek wielki duchem i wielki sercem. – Takich mężczyzn już nie ma. To gatunek, który wymarł. Gdy patrzę teraz na chłopców, to myślę, że zostałabym starą panną  – powiada Alina Gołębiowska.