Bielsko-Biała (i nie tylko), cz. 1

– wspomnienia Piotra Dudka spisał Dobrosław Barwicki-Picheta

 

– Pan jest bielszczaninem od wielu pokoleń, można powiedzieć, że z dziada – pradziada. Jak to się stało, że Pana rodzina znalazła się w Bielsku-Białej?

– Może nie z dziada – pradziada, bo w Bielsku jako pierwszy z rodu Dudków osiadł mój dziadek. Był on zdunem i to podobno wziętym, bo robił piece na różnych dworach. Miał spory zakład, kilku czeladników, a pochodził z Czańca. Zresztą mam wrażenie, że większość Dudków pochodzi z Czańca. Pozwolenie na osiedlenie się w mieście uzyskał w 1905 r., a więc jeszcze za czasów austriackich. Rodzina moja mieszkała wtedy na rogu Rynku, tam gdzie rozpoczyna się ulica Cieszyńska. W gruncie rzeczy to smutna historia, ale o dziadku wiem jeszcze to, że był jedną z pierwszych ofiar… wypadków samochodowych na tych terenach. Stało się to w 1914 r., krótko przed wojną, kiedy w Bielsku były dwa samochody – jeden należał do księdza Bulowskiego, a drugi do jakiegoś fabrykanta, taki przynajmniej jest rodzinny przekaz. Dziadek jechał z kaflami na furmance w stronę Cieszyna. I gdy był gdzieś na wysokości obecnego lotniska w Aleksandrowicach, to obok wozu przejechał automobil, a konie się spłoszyły. A że było z górki, to spadł z wozu. Źle się poczuł, ale jeszcze był w stanie wrócić o własnych siłach do domu. Jednak po paru dniach umarł. Podobno w pogrzebie uczestniczyło bardzo wielu ludzi, bo gdy początek pochodu był już przy Grunwaldzkiej, ostatni w kondukcie dopiero wychodzili z ulicy Sobieskiego. Był dobrym człowiekiem, zawsze przed świętami Bożego Narodzenia rozdawał biednym beczkę karpi. Później babcia została z szóstką dzieci, gdy wybuchła wojna, więc czeladników wzięto do wojska. Mój ojciec miał wtedy osiem lat, a jeszcze było dwoje młodszego rodzeństwa. Babcia nie miała łatwo, ale jakoś sobie poradzili. Inny mój pradziadek, z tego co wiem, był bielskim „politykiem”. To znaczy… chodził z zapaloną tyką i zapalał latarnie gazowe. Mieszkał w domu, którego już dziś nie ma, przy ulicy Moniuszki naprzeciw cmentarza. Wyburzono go w latach 60. Teraz tam jest mały parking. Ta część rodziny pochodziła z kolei z Mazańcowic. Początki mojej rodziny w Bielsku sięgają więc progu XX w., mieszkamy tu od ponad 100 lat, a ja mogę powiedzieć, że zawsze tu byłem. Mimo że przez 30 lat  pracowałem poza Bielskiem-Białą, to teraz pracuję tu i dla miasta.

– A Pana młodość? Co to były za czasy, jakie środowisko?

– Kiedyś Bielsko było mniejsze, więc wszyscy się tutaj znali – to była miejscowość 30-tysięczna, więc nikt tu nie był anonimowy. Gdy po wojnie chodziłem do szkoły średniej, to były właściwie trzy licea – Kopernik, do którego uczęszczałem, Żeromski i Asnyk. Były też jeszcze – z liczących się szkół – „mechanik” i szkoła muzyczna. I ta młodzież – podświadomie czy bardziej świadomie – uważała się za elitę, a naszym głównym miejscem spotkań był plac Chrobrego. Tam się umawialiśmy, tam niektórych można było spotkać zawsze. Urodziłem się w domu przy ulicy, która obecnie nosi nazwę 11 Listopada. Dom miał numer 4, to jest między Barlickiego a Cechową. Wtedy w centrum miasta w lepszych domach mieszkało lepsze towarzystwo – to byli lekarze, prawnicy, ale też zwykli ludzie, jak moi rodzice, którzy byli urzędnikami. Dopiero w późniejszych latach elita zaczęła się przenosić do innych dzielnic, do domków. Pamiętam, jak z mojego pokoju było widać okna mieszkania profesora Władysława Koterbskiego, który pracował w szkole muzycznej. W tamtej części Bielska, zwłaszcza w okolicy Barlickiego, było oczywiście sporo lokalnych chuliganów, z których jednak część wyrosła na porządnych ludzi. Wtedy, pewnie tak jak i teraz, funkcjonowało się w jakichś grupach i wraz z nimi szukało się sposobów na zagospodarowanie czasu. Głównie włóczyło się; przecież wtedy nie było telewizji. Tworzyły się lokalne więzi, tak że można było dostać za to, że się nie jest stąd. Ale w samym centrum miasta czegoś takiego sobie nie przypominam – tu zazwyczaj swoich się nie biło. Za to gdzieś w okolicach ulicy Piotra Skargi czy w rejonie targowiska na Lompy, na tak zwanym Krzywym Mostku, to i owszem, tam można było dostać. I tu ciekawa sprawa, bo zawsze się zastanawiałem, skąd się wzięła ta nazwa. Chodzi właśnie o okolice targowiska i miejsca, gdzie przez jakiś czas była stacja benzynowa. Przez długie lata nie wiedziałem. Uświadomił mnie mój kuzyn, który jest przedwojenny i bardziej biegły w historii miasta. Tam spływał strumień ze wzgórza powyżej ulicy Lompy i przez niego był przerzucony mostek, którego nie postawiono prostopadle do biegu, tylko skośnie, bo tak akurat pasowało. Stąd wzięła się nazwa – a więc Krzywym Mostkiem nie był ten mostek koło Ratusza, jak niektórzy sądzą. Tam właśnie, przy Krzywym Mostku, też była lokalna grupa rozrabiaków. Myślę jednak, że w latach 60. agresja była częściowo kanalizowana przez sekcję pięściarską BBTS, gdzie wtedy walczyli wybitni bokserzy – Zbigniew Pietrzykowski, Marian Kasprzyk – tak że te największe chachary lądowały w sekcji, gdzie się wyżywały. Nie przypominam sobie jakiegoś wielkiego chuligaństwa, generalnie było bezpiecznie – choć przecież wiadomo, że zawsze ktoś się komuś może nie spodobać i dla zasady się mu przywali. W latach 60. – zanim jeszcze nastąpił wielki rozwój w związku z budową FSM – Bielsko już z Białą nie było wielkim miastem, miało ok. 60 tys. mieszkańców. Potem znacznie urosło w bardzo krótkim czasie – do ponad 100, a w efekcie prawie 200 tys. ludzi. Wtedy bardzo dużo było przyjezdnych – do pracy w Bielsku codziennie przyjeżdżało ich około 30 tys. Dzisiaj ulica 3 Maja jest martwa, można powiedzieć, jeśli chodzi o chodniki, a wtedy była głównym traktem pieszym, ponieważ wszyscy z dworca szli nią do pracy. Podobnie ulica 11 Listopada – cokolwiek chcielibyśmy dziś zrobić, to jej po prostu nie ożywimy, bo ona straciła swoją funkcję. Powstała konkurencja w postaci galerii handlowych, w których znajdziemy wszystko, więc nie musimy spacerować po miejskim deptaku.

– Wtedy po bielskich ulicach jeździły tramwaje…

Z tramwajami wiążą się na pewno bardzo miłe wspomnienia z czasów licealnych. Na przykład, jak się jeździło na narty, gdy dostało się od mamy 10 zł i miało to wystarczyć na cały dzień, to trzeba było kombinować, choćby z transportem, by się zamknąć w tej kwocie. Bilet autobusowy pod Szyndzielnię kosztował wtedy złoty osiemdziesiąt. Autobus dowoził do ostatniego przystanku na pętlę i stamtąd biegło się do wyciągu. Pamiętam, że trzeba było wyjeżdżać na narty bardzo wcześnie, żeby zdążyć przed „Hanysami”. Oni przyjeżdżali pociągami i później już się robił tłok. Wstawałem wtedy na szóstą do kościoła, żeby o siódmej już jechać autobusem pod Szyndzielnię. Poza tym biletem autobusowym trzeba było wydać 2,50 na kolejkę, to już razem było 4,30. Duża herbata z cytryną w schronisku na Szyndzielni kosztowała chyba 3 zł – pamiętam, że podawano ją w takich dużych charakterystycznych kubkach – to już było 7,30. A potem była jeszcze kwestia, jak wracać. Można było zjechać na nartach do Cygańskiego Lasu – jak drogi były białe, to dało się dojechać aż do końcowego przystanku. Jak drogi były gorsze, to do Cygańskiego Lasu zjeżdżało się przez Kołowrót. Tramwaj ulgowy stamtąd kosztował 50 groszy. Był też wariant taki, by na nartach zjechać z Dębowca do Kamienicy i ulicą Karpacką dojechać do granicy miasta koło Apeny, a stamtąd bilet tramwajowy kosztował tylko 30 groszy. A później, kiedy mieszkałem z rodzicami koło browaru, zjeżdżałem do Kamienicy, tam gdzie się mieści lecznica weterynaryjna, a potem już ulicą Aleksandrowicką wracałem na nogach do domu – wtedy buty narciarskie nie były takie sztywne, więc dało się w nich chodzić.

Moim ulubionym sportem było właśnie narciarstwo, a najlepszym stokiem – Klimczok. Wyjeżdżaliśmy na Szyndzielnię, a potem szliśmy na Klimczok, który był idealnie przygotowany, bo tam nie było wyciągu i ludzie podchodzili deptając idealnie ten stok. Tam się zjeżdżało, ćwiczyło różne slalomy.

– A co się robiło latem?

– Akurat po przeprowadzce mieszkałem w okolicy browaru i basenu na Konopnickiej. Pod koniec roku szkolnego basen otwierano i stawał się miejscem spotkań bielskiej młodzieży, tak że na basenie się po prostu bywało. Ale kosztował on 2 złote, więc był to jakiś wydatek. Z tego powodu w czasie wakacji jeździliśmy z kuzynem na basen do Wapienicy. Już teraz nie ma go, ale znajdował się w okolicy obecnego hotelu Papuga – między nim a Wapieniczanką. Wodę do niego doprowadzano z wodospadu na Wapieniczance, skąd płynęła miejscami drewnianymi korytkami. To nie był wielki basen, miał jakieś 15 m długości i parę szerokości. Jak woda była czysta i świeża, to był piekielnie zimny, a jak już się nagrzał, to woda zdążyła się zabrudzić. Ale co ciekawe, tam były dwa natryski w pergoli, a woda do nich była zbierana w drewnianych zbiornikach i następnie… podgrzewana, a to były lata 50. i 60. Działało to tak, że wodę wyprowadzano na dach, skąd spływała po dachówkach i ogrzewała się na słońcu. Dzięki temu można było wziąć przez takie charakterystyczne sitko z rączką natrysk wodą, która nie była już piekielnie zimna, tylko podgrzana. W ogóle to miejsce było bardzo sympatyczne. Rosły tam duże lipy, pod nimi rozstawione były stoły i całe rodziny tam przychodziły, a z Bielska trzeba było przemaszerować tych 4 czy 5 kilometrów – autobusy do gminy w Wapienicy doprowadzono później. Z kuzynem jeździliśmy tam latem na rowerach, bo bilet wstępu kosztował złotówkę. Pływaliśmy i jak to młodzi ludzie, robiliśmy różne głupoty – nurkowaliśmy, staraliśmy się wydobywać pieniążki z mułu, za które mogliśmy kupić rolkę dropsów – to było niezłe ćwiczenie i atrakcja dla kilkunastoletniego człowieka.

Po drodze  na lotnisku przyglądaliśmy się organizowanym w czasie wakacji kursom szybowcowym. Latano głównie na wyciągarkach, zresztą tak jak teraz, tyle że wtedy wyciągarka była znacznie większa i dużo bardziej rycząca. Ta nauka pilotażu to było już raczej przygotowanie pod lotnictwo wojskowe, więc wymagania dla kursantów były obostrzone. Ja zresztą też chciałem się zapisać na taki kurs, ale felczer z lotniska mnie zdyskwalifikował ze względu na skrzywienie kręgosłupa i już do Wrocławia na dokładniejsze badania nie pojechałem. Człowiek kochał to lotnictwo, obserwując je z boku. Nawet po szkole, gdy wybierałem kierunek studiów, myślałem o Wydziale Lotnictwa na Politechnice Warszawskiej, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że być inżynierem lotnictwa, projektować i nie móc latać to zdecydowanie nie dla mnie. Obok lotniska były Szybowcowe Zakłady Doświadczalne, dzieci lotników i inżynierów chodziły także do Kopernika, toteż obracałem się w tym środowisku. Np. ojciec mojej ówczesnej dziewczyny był konstruktorem. Ostatecznie nie zająłem się lotnictwem, a chemią – wówczas „chemia była przyszłością narodu” – którą studiowałem w Gliwicach na Politechnice Śląskiej. Skończyłem specjalność Technologia Ropy Naftowej i Gazu – uważam, że dobry kierunek obrałem, bo 26 czy 28 lat pracowałem w sektorze naftowym, z czego 26 lat w Rafinerii Czechowice.