Poetka z Białej (Opowieść o Mieczysławie Buczkównie-Jastrun)
Tomasz Jastrun
Poetka z Białej
(Opowieść o Mieczysławie Buczkównie-Jastrun)
Biała 12 grudnia 1924 to miejsce i czas urodzenia mojej matki Mieczysławy Jastrun z domu Buczek. Od kiedy zaczęła publikować wiersze, a jej poetycki debiut to rok 1947, podpisywała się nie tylko w pismach i książkach jako Mieczysława Buczkówna. Jej matka Helena pochodziła z rodziny Mojżeszków. Z tego, co wiem, matecznik Mojżeszków to właśnie Biała.
Miała być chłopcem
Matka pisała: – Mama moja była córką Eleonory z d. Sztuka. Jej ojciec był burmistrzem Kęt. Wedle niego popełniła mezalians i poślubiła „jakiegoś legionistę”, oficera Wilhelma Matterna, na dodatek ewangelika, który zmienił przy ślubie wyznanie na katolickie. Ślub odbył się Białej. Jest piękna ślubna fotografia; mama z wiankiem i welonem na głowie, ojciec trzyma ją pod rękę. Mają piękny bukiet kwiatów – kupiła go babcia Eleonora. Rodzice chcieli mieć chłopca, a urodziła się dziewczynka, więc nadali jej imiona Mieczysława, Stanisława Aleksandra – wszystkie pasują do chłopca. Jest też inna fotografia z Białej; mama trzyma mnie na rękach w beciku, w jakie wtedy spowijało się dzieci. Siostra mamy Zofia Karaśkiewicz była potem lekarzem pediatrą, jej brat Adam Buczek adwokatem.
Honor ważniejszy od pieniędzy
Przed wojną mama rzadko bywała z rodzicami w Białej. Pamiętam jednak, jak opowiadała o wizycie u rodziny, chyba w Bielsku. Doszło wtedy do wielkiej awantury. Tu konieczna jest dygresja. Ojciec matki był oficerem, wcześniej legionistą, a do legionów uciekł ze szkoły. Austriak z pochodzenia, był synem aktorki z Wiednia, która objeżdżała teatry w Galicji i zaszła w ciążę. Był więc nieślubnym dzieckiem. Jego ojciec, austriacki oficer, miał zginąć w pojedynku. (Może to jednak wymyślono, aby cała historia lepiej wyglądała). A dziadek w wieku kilku miesięcy został oddany na wychowanie polskiej rodzinie Buczków w Tomaszowie Lubelskim, stąd jego przybrane nazwisko Buczek... Uciekł ze szkoły, potem wstąpił do legionów, w roku 1920 był kilka razy ranny, miał Order Virtuti Militari i wiele odznaczeń. Był zagorzałym piłsudczykiem. I właśnie na tle różnic politycznych doszło do awantury. Rodzina jego żony miała endeckie poglądy. Dziadek w furii miał wbić paradną szablę w drewnianą podłogę. Zapadła cisza. Mama pamięta, jak szabla się kołysała.
Przed wojną dziadek, zawodowy oficer, zmieniał miasta i garnizony. Do 1936 r. był z rodziną w Zambrowie, a potem do końca w Warszawie. Mama uczyła się grać na skrzypcach w tamtejszym konserwatorium. Wspomina, że pierwsze dziecinne jeszcze próby pisania miały miejsce w szkole. – Nic już z tego nie pamiętam, oprócz tytułu wiersza „Jarzębina”, w którym był oczywiście smutek gasnącej czerwieni – powiada mama.
Tuż przed wojną przyszła nagle depesza, że zmarła Wilhelmina Mattern, a niechciany syn po niej dziedziczył. Mama pamięta, jak ojciec zamknął się z żoną w pokoju, aby się naradzić i... spadku nie przyjął. To były jeszcze czasy, gdy honor był ważniejszy od pieniędzy. Zaraz potem dziadek poległ śmiercią bohatera broniąc Warszawy. Jest o tym piękny wiersz mamy:
Jak w piosence
Kiedy mój ojciec szedł na wojnę
Pamiętam – śmiało błyszczały
Guziki w jego mundurze
– Kule nie będą się mnie imały –
Śmiał się – pamiętam – przedtem
W Legionach ranny pod Beresteczkiem
Medale krzyż miał... Virtuti
Pamiętam – niebieską wstążeczkę
Kiedy mój ojciec szedł na wojnę
Wyglancowane buty
W słońcu wesoło błyszczały
Pamiętam – długośmy się nie żegnali
A potem ranny hełm pamiętam
Krzyże w sosnowym lasku
Na siwych piaskach sosnowy polowy cmentarz
I hełm bez rzemiennych pasków
Siła i słabość słów
W czasie okupacji mama była blisko związana ze słynną potem grupą poetów skupionych wokół miesięcznika „Sztuka i Naród” na czele z Andrzejem Trzebińskim, Tadeuszem Gajcym i innymi. Opowiadała mi kiedyś, jak z Tadeuszem Gajcym szła na konspiracyjne spotkanie. Dzięki jej inicjatywie wydano niedawno dziennik Andrzeja Trzebińskiego. W czasie powstania mama pracowała w powstańczym szpitalu i w kuchni. Po latach nadano jej stopień porucznika AK.
– Wojna to okrutne lekcje okupacji – wspomina mama. – Umieranie dawnego świata, ludzi, wszelkich prawd, łamanie praw ludzkich, wiary, wierzeń. Zostawało prawo walki i azyl lektur – był jedynym terenem niekontrolowanym przez okupanta. Nawet myśli, sen i pamięć musiały świadczyć o współczesności. Rozpoczęłam dalszą naukę na tajnych kompletach. Czytałam Słowackiego, błądziłam w labiryncie Norwida. Słowa odsłaniały swoją siłę. Otwierały się kręgi narodu, „Noc listopadowa”, „Kordian”, „Warszawianka”, „Z dymem pożarów”, ożywały słowa ucichłej poezji. Jednocześnie wszelkie słowa traciły dawną siłę Z dymem krematoriów otwarło się puste niebo i piekło ziemi. (...) Pamiętam arkusiki tajnych gazetek czytanych przy trupim świetle karbidówek. (…) Pamiętam akademie, inscenizacje sztuk teatralnych, teatrzyki poezji, gdy aktorzy milkli, nasłuchując huku wystrzałów, łoskotu żandarmskich butów na bruku, na schodach. Kiedy recytator z wahaniem, czekając znaku, podejmował niedokończone zdanie...
Z bruku twego chciałbym mieć kamień
Na którym krew i łza nie świecą
Zapadła długa cisza, jedyny oklask dławionego milczenia.
Bezsens wojny mama opisała w niezwykłym, krótkim wierszu:
Na polach chwały
Pszczoły pył niosą
Dojrzałe w kwiatach spojrzenia
Wysuszonych oczu
Trawy na bohaterstwie wyżej urosły
Przegrana bitwa
Chrzęści w żołądkach krów
Perturbacje wojenne dały się we znaki także rodzinie mamy z Bielska-Białej. Są to bowiem niezwykłe okolice, w których mieszały się nacje i prądy polityczne. Dwóch kuzynów matki walczyło w czasie II wojny światowej. Jeden w Anglii był mechanikiem RAF-u. O drugim, jego bracie, krążyły rożne wersje wojenne. Niedawno, po jego śmierci, córka mieszkająca w Kanadzie znalazła zdjęcie ojca w niemieckim mundurze. Był to mundur Wehrmachtu. To też są polskie losy...
Klub Pickwicka
Łódź przygarnęła ją po wojnie, jak wielu mieszkańców zburzonej Warszawy i mego późniejszego ojca. Studiowała polonistykę, uczyła w szkole religii, chodząc jednocześnie na wykłady marksisty Stefana Żółkiewskiego. Takie były czasy. Była katechetką w Szkole Powszechnej nr 49. Jej uczniowie mieli w od 7 do 15 lat; nie łatwo ich było uczyć.
Na polonistyce jej przyjaciółką była m.in. Misia, czyli Maria Janion. Ona i inne, jej komunizujące koleżanki szybko ją zdemoralizowały. Pewnego dnia poszła do biskupa i poprosiła o zwolnienie z nauczania religii.
Debiutowała wierszem na łamach „Wsi” w 1946 r. Potem drukowała w piśmie „Kuźnica”, gdzie pracował mój ojciec. Tomik „Rozstania” ukazał się w 1949 r. Szalał stalinizm. Matce udało się wyjść z tego czasu bez wierszy przesadnie zaangażowanych. Nieco tylko nagięła liryczną poetykę do wymogów czasu:
Mieszkam na wysokości dymów fabrycznych
Na linii pochyłych dachów
Nie jestem więc
Sama
Widzę stąd poezji czułej zachód
Gdy w chmurze dymu więdnie wiersz liryczny
Drugi zbiorek wierszy „Chleb i obłok” ukazał się po sześciu latach milczenia, w 1955 r. Jak mówiła:
Moje wiersze nie napisane
Jak ziarna przenocowały w milczeniu
W Łodzi chadzano do Klubu Pickwicka. Tam bawiła się i piła ówczesna elita. W notesie mojej matki – była wtedy studentką polonistyki, pisała już wiersze i aspirowała do świata literatury – często widnieje nazwa klubu pisana z satysfakcją. Tam musiała ujrzeć po raz pierwszy mojego ojca, słynnego i cenionego poetę, eseistę, tłumacza, biografa Adama Mickiewicza. I tak to się zaczęło:
Spojrzenie
Fajerwerki lampiony muzyka
Noc – jak kula czarnoksiężnika
Noc – jak muszla pełna muzyki
A ja sama tutaj ja z nikim
Tańczą piją pod ręce się wiodą
Lśnią płomyki wina w krysztale
A ja siedzę nad szklaneczką z wodą
Duże papierosy palę
I wybuch śmiechu rozbłysnął jak raca
Zloty pierścień po stole się toczy
Ścianę muzyki na ziemię przewracam –
To ty spojrzałeś mi w oczy
W blasku Mieczysława
Rodzice poznali się bliżej w 1946 r. na wieczorze autorskim Mieczysława Jastruna. Była na tym spotkaniu z pięknymi koleżankami, ale poeta tylko w nią wbijał wzrok, a oczy miał piękne. Mama pamięta, jak była przejęta, że wpadła w oko wybitnego pisarza. Dla niej sztuka była wtedy świętością, a koleżanki zazdrościły jej spojrzeń poety.
Szli po autorskim spotkaniu łódzkim chodnikiem we trójkę, z poetką Anną Pogonowską, ulicą Piotrowską, nad która stał już wieczór. Ojciec musiał bardzo kluczyć, zachodząc moją mamę, to z tej, to z tamtej strony, aby w końcu zaproponować jej spotkanie i kawę, tak by jej koleżanka nie usłyszała. I moja mama się zgodziła i poczuła ukłucie w sercu. Wielki poeta o pięknych oczach, chce się z nią spotkać! Zarówno wtedy, jak i obecnie, kawa była błogosławionym pretekstem, żeby umówić się na spotkanie. Bez tego „wpadnięcia w oko” i kawiarni nie pisałbym, tego co teraz piszę. I bez setek tysięcy zbiegów okoliczności przetkanych wolną wolą lub wolą zniewoloną przez okoliczności. Między nimi było 21 lat różnicy, ale nie dzieliło ich to, lecz co innego. Ojciec nie potrafił opuścić swojej ówczesnej partnerki Krystyny. Obiecywał, że zerwie z nią, ale zmieniał zdanie, i tak w kółko. To był początek pięcioletniej szamotaniny.
Ojca do końca dręczyły wielkie wyrzuty sumienia, które skupiały się wokół dwóch, jak sądził, wielkich grzechów swego życia. Pierwszym było opuszczenie Krystyny, która uratowała mu życie w czasie wojny. Drugim jego udział w stalinizmie. Żył z tym poczuciem winy, jak z dwiema minami, które co jakiś czas wybuchały, najczęściej rankiem, gdy podczas golenia był zmuszony patrzeć sobie w twarz.
Z okresu romansu moich przyszłych rodziców pochodzi piękny wiersz inspirowany fotografią zrobioną w 1947 r.
Dawna fotografia
Siedzimy obok siebie
Nad strumieniem w górach
Zatrzymany we włosach wiatr
W oczach lecący blask
Usiedliśmy naprzeciw
I nie widzimy się
Dzieli nas zmarłych oddechów
Ośnieżona góra
Głośno spada woda
Z dziesięciokrotnym echem lat
Między zwątpieniem a nadzieją
Urodziłem się już w Warszawie 15 września 1950 r. Rodzice przeprowadzili się do słynnego domu przy ul. Iwickiej, w którym zamieszkało kilkunastu znanych pisarzy. Dom stał wśród ruin. Trzeci zbiorek poezji mojej mamy „Wigilie” ukazał się w 1958 r., gdy już otworzył się kosmos, zaczęły latać pierwsze sputniki. Tom przyniósł pierwsze wiersze o kwiatach i wiele wierszy o dziecku. Zresztą oboje – ojciec i mama – napisali wiele pięknych wierszy o dziecku. Oto utwór mamy o moich początkach:
Dziecku
Zaledwie dostrzegalny w pocałunku
Odezwałeś się z głębokiego cienia
Wyprowadziłam cię na światło
I poruszyłam twoje serce
Ze źródła twojego płaczu
Począł się świat
Gdy z zaciśniętej piąstki
Uwolniłeś noc
Drgnęło powietrze
I deszcz wydarł ziemi
Pierwszy kiełek zieleni
Dla twoich pustych oczu
Minęły lata. Odbywałem służbę wojskowa i mama znów poświęciła mi wiersz:
Kupowanie butów
Od małej stópki
Która mieściła się w dłoni
Do takiego żołnierskiego buta
Moja czułość w odciskach
Tak twardo obuta
Mama stała się znana dzięki wierszom lirycznym, takim jak ten:
Gaśnie woda
Gaśnie woda
Wschodzą słowiki
W ciemnym milczeniu
Róża odchodzi aleją zapachu
Twoje palce
Zakwitają w mojej dłoni
Jak pisał krytyk Ryszard Matuszewski – Mieczysława Buczkówna uprawia lirykę refleksyjno-nastrojową o dyskretnych środkach ekspresji i epigramatycznej zwięzłości stylu, utrwalającą w formie lirycznej miniatury ulotne spostrzeżenia i doznania (zwłaszcza miłosne), osadzone w realiach codzienności.
Była jedną z inicjatorek powstałego w 1963 r. przy Związku Literatów Polskich klubu poetów. W latach 1965-72 r. kierowała działem poezji w ważnym wtedy piśmie „Poezja”. Tak, to były czasy, gdy poezja jeszcze była ważna… Mama przyjaźniła się z Tadeuszem Borowskim. Bywała z ojcem u Juliana Tuwima w Aninie, znała Kazimierę Iłłakowiczówną, która lubiła jej wiersze. Do dziś przyjaźni się z Tadeuszem Różewiczem.
Chociaż zawsze istniała w cieniu ojca, a czasami w jego blasku, jest nie tylko cenioną poetką, ale także autorką książek dla dzieci. Napisała ich kilkanaście, zarówno wierszem, jak i prozą. Jej wiersze dla dzieci znajdują się w podręcznikach szkolnych, a niektóre książki wznawianie są do dzisiaj. Z prozy dla dorosłych znane są jej opowiadania, częściowo oparte na wspomnieniach, wydane w książce „Wszystko zasypie śnieg”. Dokonała też wielu przekładów poezji z kilku języków. O swym pisaniu pisała tak:
Czarne i białe
Kiedyś – pisałam
Czarnym zwątpieniem
Na białej kartce nadziei
Dzisiaj – piszę
Białą nadzieją
Na czarnej kartce zwątpienia
Na początku lat 70. matka zaczęła cierpieć na chorobę dwubiegunową, podobnie jak Zbigniew Herbert. Z Herbertami zresztą rodzice się przyjaźnili i spotykali. To zdumiewająca choroba, podczas której okresy ciężkiej depresji występują naprzemiennie ze stanami manii, euforii, co ma czasami ostry przebieg.
Mama napisała niezwykłą powieść o depresji. Niestety nie była w stanie jej scalić i ukończyć właśnie z powodu choroby. Mam nadzieję, ze kiedyś uda mi się w imieniu autorki, nadać jej pełny kształt...
Oceń artykuł:
7 0
Klauzula informacyjna ›