Jan Picheta

 

Gloria victis

 

 

w ogrodach boboli

 

klasyczny profil pięknego Toskańczyka

ma w sobie coś z samego Igora Mitoraja

spękane oblicze z brązu

z oczywistych względów zwrócone jest

w kierunku porta Romana

oto co pozostaje z kultury

rudy odcień zieleni rozcięte cienie pęknięć

i opuszczone oczodoły

na szczęście wszyscy mamy szansę dotknąć dzieła sztuki

nie tylko mężczyźni o rzymskim profilu

z tyłu głowy rzeźbki do dotykania

dłońmi bubków wyślizgane półdupki

czyli jednak łudzi nas nadzieja

 

 

Nikt z polskich artystów XXI w. nie jest tak znany, doceniany i rozpoznawalny na Zachodzie  jak Igor Mitoraj (ur. 26 marca 1944 w Oederan, zm. 6 października 2014 r. w Paryżu)  Żaden ze współczesnych twórców nie wystawiał przed nim rzeźb w Dolinie Świątyń w Agrygencie czy na Polu Cudów w Pizie. Nb. ekspozycja jego „Aniołów” obok słynnej Krzy­wej Wieży potrwa jeszcze do połowy stycznia. Wystawiał

 

w znakomitych miejscach

 

i „cudownych okolicznościach przyrody”, jakby powiedział polski klasyk. Zawsze starał się, aby rzeźba współbrzmiała z otoczeniem, obojętnie, czy był to krakowski Rynek, Ogrody Boboli, patio Banku Toskanii we Florencji, La Defence w Paryżu, muzea Londynu czy Buenos Aires. –  Krajobraz ma wielki wpływ na moje rzeźby, jest ich częścią. Kiedy myślę o nowym projekcie rzeźbiarskim, zaraz umiejscawiam go w szerszym kontekście, aby odkryć jak najlepiej, najsilniej mógłby on harmonizować z tym, co go otacza. Dzieje się tak wówczas, gdy wiem, że moja rzeźba będzie się znajdować w bezpośrednim kontakcie z naturą albo w miejscu niezwykłym – pisał parę lat przed śmiercią na łamach Polonii Włoskiej.

Jego dzieła przypominały mi często syntetyczne i metaforyczne rzeźby anonimów z Museo Della Opera del Duomo w Sienie. On też wydobywał z kamienia czy brązu syntezę losu. Pourywał części kończyn, głów, łbów czy skrzydeł. Jest tam „cały inwentarz mięsiwa odrąbanego w rzeźni historii”. To „klasyka po przejściach”. Pozwolę sobie powtórzyć to, co pisałem po wizycie u niego w Pietrasancie w 1998 r. na łamach Informatora Kulturalnego Województwa Bielskiego: – Fragmenty Mitorajowych głów i torsów z bibelotami metaforyzują wyobraźnię widza. Z jednej strony naprowadzają na antyczne szlaki, a z drugiej dają świadectwo współczesności. Niektóre rzeźby artysty przypominają lekkością rzeźby Giambologny, choć znaleźli się krytycy, którzy powiadają, że Mitorajowi bliżej do Canovy…    

Twórca przyznawał, że w jego rzeźbach wyraźne są

 

ślady starożytnej kultury

 

śródziemnomorskiej i wierność kanonom klasycznej harmonii. – Moje dzieła są po prostu współczesną realizacją pojęć i idei, które od zawsze istniały i zawsze będą istnieć. Klasyczny model nigdy się nie starzeje, a więc zawsze pozostanie współczesny. Wszyscy jesteśmy związani z przeszłością. Teraźniejszości i przeszłości nie można rozdzielić – tyle tylko, że niektórzy z nas nie zdają sobie z tego sprawy.

Twierdził, że jego największym pragnieniem byłoby móc kreować poprzez sztukę nowych bohaterów, ponieważ ich już nie mamy i odczuwamy ich brak. Miał własną wizję bohatera. Zajmował się bogami i herosami, którym nie dane było wygrać swych batalii. – W mojej twórczości pojawiają się wojownicy okaleczeni. Są mi bliżsi

 

bohaterowie ranni

 

niż okryci chwałą, bo prawdziwe zwycięstwo polega na umiejętności przegrywania. Bohaterstwo to nie konkretny wyczyn, to raczej kwestia postawy moralnej. Dzisiaj natomiast widzę świat straszny, banalny i płaski. Nie ma już prawdziwych wzorców moralnych, ani wspaniałych ludzi zdolnych do wielkich czynów, z których można brać przykład. Zasmuca mnie nadmierna, pozbawiona wstydu komercjalizacja tego, co najbardziej autentyczne w naszym życiu. Ta jakaś gigantyczna kosa, która wielkim zamachem zrównała wszystko, spłaszczając nasze pragnienia i możliwości, upodabniając jednych do drugich. Sztuka na szczęście od zawsze żyje swoim życiem. Nie ma ojczyzny, jest ponadczasowa i apolityczna. Pozwala na inne spojrzenie. Może właśnie z tego powodu mam wrażenie, że jestem związany z wieloma miejscami, a jednocześnie nie należę do żadnego. Nie mam korzeni, chociaż czasami mam wrażenie, że odnalazłem swoją ojczyznę tu, we Włoszech… I pomimo wszystko nie jestem pesymistą. Myślę, że każdy człowiek na swój sposób może być artystą, bo może stworzyć swój

 

własny sposób bycia

 

i porozumiewania się z innymi ludźmi, wzbogacając go wciąż nowymi wrażeniami – pisał Igor Mitoraj na łamach Polonii Włoskiej.

Jak widać, pisał o sztuce bardzo pięknie, wszak talenty pisarskie rozwijał na równi z plastycznymi jeszcze na początku lat 60. w bielskiej grupie poetyckiej „Skarabeusz” Stanisława Goli, Bogusława Kierca i Mieczysława Stanclika. Wspomina o tym B. Kierc w rozmowie z Magdaleną Legendź na sąsiednich łamach… Już wtedy zajmował się raczej prozą niż wierszami. Choć w latach 60. studiował parę lat w krakowskiej ASP, nie ukończył żadnych szkół wyższych. – W akademii krakowskiej była tylko godzina rzeźby tygodniowo i wszyscy nudzili się okropnie – wystawił niezbyt przyjemne świadectwo macierzystej uczelni.

Jego teksty świadczą, że był erudytą. Nic jednak dziwnego. W jego salonie w Pietrasancie, urządzonym w byłej fabryce czy manufakturze na powierzchni 150-200 metrów kw., na antresoli spoczywały tysiące książek i albumów. Znał też i przyjaźnił się z wielkimi twórcami tego świata. Gdy zapytałem go o wielobarwną, dowcipną rzeźbę w rogu jego salonu, odparł: – To mojej przyjaciółki Niki de Saint Phalle. Mieć w domu dzieło innej twórczyni osiadłej w Toskanii, najbardziej chyba znanej i najpiękniejszej artystki XX w. – to musi robić wrażenie na każdym kolekcjonerze dzieł sztuki. Igor Mitoraj miał takich rzeźb dziesiątki. Artysta urodził się w niewoli, zapewne dlatego tak bardzo cenił wolność. Twierdził, że

 

wolności nauczyła go matka

 

podczas dzieciństwa spędzonego w Grojcu pod Oświęcimiem. – Mama przyzwyczajała nas, żeby nie poddawać się przeciwieństwom. Walczyła u siebie na wsi z różnymi elementami politycznymi. Dlatego nie mieliśmy żadnych stypendiów czy innej pomocy. Byliśmy tylko my – klan Mitorajów (czterech braci i siostra).

W siermiężnych latach 50. w niewielu rodzinach się… przelewało. W internacie bielskiego plastyka koledzy dzielili się z młodym Jerzym (bo Igorem został dopiero, gdy wyjechał na Zachód) ostatnią bułką, choć artysta wspominał z czasów pięcioletniej nauki w bielskim plastyku przede wszystkim internat, barki, zamkową szkołę, muzeum Juliana Fałata i kilkudniowe wycieczki górskie z kolegami. Spośród nauczycieli zapamiętał Irenę Gocman, która zapalała wszystkich do historii sztuki, oraz Halinę Gocyłę-Kocybową. Musiał jej zagrać na nerwach, bo powiedziała mu kiedyś, że będzie albo kimś, albo zupełnie nikim. Przez wiele lat zresztą wydawało się, że będzie naprawdę nikim. Mógł bowiem powiedzieć o sobie jak bohater piosenki: – Jestem malarzem nieszczęśliwym. 30 lat minęło, nim znalazł swą drogę. Musiał polecieć do Meksyku, żeby pojąć, iż lepiej będzie, gdy zostanie rzeźbiarzem.