"Rudza to najstarsza dzielnica Żywca. Po jej drewnianej zabudowie sprzed ponad pół wieku nie pozostał żaden ślad" - Zapraszamy do lektury tekstu Ireneusza Jeziorskiego

Rudza to najstarsza dzielnica Żywca. Po jej drewnianej zabudowie sprzed ponad pół wieku nie pozostał żaden ślad. Drewniany kwartał to dziś świat niemal zapomniany. Jedyne tropy, pozwalające odkryć to, co zdawałoby się, na zawsze zakryte, stanowią pamięć dawnych mieszkańców i ? nade wszystko ? stare fotografie. Fotografie, których niewielką część mogę tutaj zaprezentować, nie są tylko pamiątką dla potomnych. Jednak poza nimi nic już nie istnieje w takim kształcie, jak kiedyś istniało. To świat mityczny i magiczny. To mikroświat nie dający się w całości ogarnąć i jednoznacznie opisać. Ulotność miejsca, kruchość życia i wspólnoty, marność drewna.
 

Zdjęcia, te najstarsze sprzed wieku, najczęściej wykonywane były przez nieznanych nam dziś fotografów. Niektórzy z nich mieli ponadprzeciętną wrażliwość i wyczucie kontekstu. Ich fotografie oddziałują inaczej niż słowa, można rzec fenomenologicznie. Jawią się naszym oczom jako fenomeny. Jako ?mówiące byty?. Zjawisko i istota to jedno. Utkwił w nich czas zabalsamowany. Zostały stworzone, ale same także stwarzają. Dla oka. Dla serca. Dla rozumu. Zaspokajają jakąś potrzebę zatrzymania. Schwytania tamtego czasu i utrwalenia kształtów przeszłości.

W duchu Rolanda Barthesa czy Susan Sontag (których książki kolejno: ?Światło obrazu? i ?O fotografii? to już dziś klasyka) można powiedzieć, że fotografie niosą ze sobą informację, iż coś było, lecz nie wiemy, jak to coś wówczas wyglądało. Pozostał nieczytelny, bezkontekstowy strzęp. Twarze na zdjęciach nie ukazały swej głębi. Jednak możemy włożyć w ich widok własne przeżycia, ich oczy napełnić własnymi pejzażami.

Za fotografiami przedstawiającymi dawnych mieszkańców ? obok zrzuconych bel drewna pozujące i zdziwione dzieci ? widzimy umarłych. Fotografie takie jak ta są bez przyszłości, stąd ich melancholia. Jednak przyglądając się im, bazujemy na magicznej wierze w autentyczność przedstawień. Są one świadectwem oczywistym, lecz przemijającym. Pojawiają się takie oto pytania: ? Czy chłopcy są realni? Czy oni istnieli? Czy ich ruch miał miejsce naprawdę? Czy ten bruk, pod latarnią, jeszcze gdzieś istnieje? Czy jest gdzieś to drzewo za plecami dzieci? Czy niebo jest to samo? Nieruchoma fotografia zawraca, że tak to ujmę, od przedstawienia do zatrzymania. Zatrzymuję się więc w tym samym miejscu, co dzieci na tym zdjęciu. Stoję. Patrzę na dzieci na tej fotografii, badam ją, obracam w palcach, jakbym chciał dowiedzieć się czegoś więcej o rzeczach, przestrzeni i szaraczkach na niej przedstawionych. Są one i oni pod moimi stopami, choć trzymam ich w ręku. Tak jakby świat się nawarstwił i na znikającej skorupie, pojawia się moja, na której ktoś także kiedyś stanie.
Istnieję, ale czy później będę istniał tylko jako widmowy byt na cyfrowym obrazie ekranu laptopa? Piksel. Nikt nie poczuje papieru pod palcami, nikt nie zobaczy jego żółci. Magia tych przedstawień zakorzenia jednak człowieka w przestrzeni tego (tamtego?) świata. W tym (tamtym) miejscu. Tamten świat jest od tego inny. Tożsamość, a jednak różnica. To samo, a jednak całkowicie nie to miejsce. Fotografia jest nieobecnością rzeczy i ludzi. Przedstawia fragment rzeczywistości, który ociera się o rzeczywistość.

Rozmawiam ze starymi ludźmi. Trzymają te zdjęcia. Powraca pamiętanie. Stara fotografia jest więc jak organiczna przestrzeń. Rodzi się na papierze z ziarenek srebra, kwitnie, a potem się starzeje. Jak człowiek, jak miejsce. Papier jak drewniane domy na Rudzy, jest atakowany przez światło, przez deszcz, ogień, wilgoć oraz czas ? traci połysk, zamiera i wyczerpuje się. W pewnym memencie nadaje się już tylko do wyrzucenia. Znika tak samo jak miejsce. Znikają na nim twarze. Zużywają się, brudzą, łamią w bruzdach. Rozłażą się jak rękawiczki zbyt długo noszone. To, co nieobecne, otwarcie jednak afirmuje swą obecność. Dzięki tym starym fotografiom odkrywam(!) tak mocno i bezpośrednio, iż przed nami żyli ludzie do nas podobni. Czym od nas się różnili? Nie mieli tylko tej całej elektroniki i hiperrzeczywistości.
Wiele z tych fotografii to niemal dzieła sztuki. Estetyka sama w sobie. Te zdjęcia są ważne jako źródła danych wizualnych. Ich niejednoznaczność i wielowymiarowość zawartych w nich informacji czyni je otwartymi na interpretacje, często bardzo subiektywne. Każdy ma doń prawo. Nie rozumiem już, patrząc na nie, jak można redukować je do czystego podpisu (czy deskrypcji) w stylu: ?dzieci na rudzańskim rynku, rok 1910? albo ?stary kościół św. Krzyża?. Tak siłą bezwładu. Co za bezsens, redukcjonizm i anachronizm w stylu cepeliowskim lokalnych gomułkowskich grafomanów. Każda z tych fotografii ma swą specyfikę i każdy wrażliwy człowiek znajdzie w nich tylko dla siebie coś charakterystycznego i wyjątkowego. Fotografie same z siebie są poświadczeniem autentyczności; są melancholijnym pamiętnikiem rzeczy i miejsc. Stare zdjęcia z Rudzy tworzą swoisty wizualny inwentarz kulturowy.

Obrazy te dają do myślenia. Potraktowanie starych zdjęć wyłączne jako ilustracji rzeza refleksję nad ulotnością życia, wspólnot i świata. Fotografie te niemniej ukazują niejako zewnętrzną warstwę, pozór w przestrzeni publicznej. Inną formę interakcji z rzeczywistością. Kierują nasz wzrok ku czemuś jeszcze innemu, gdy fizjonomia dwójki dzieci (powyżej), która została ujęta w ramy fotografii, nigdy nie uzyskuje pełnego kształtu. Pełen kształt uzyska tylko w życiu, w cierpieniu, w stracie i samotności.

Moja prababka na katafalku, w domu na Rudzy (jeszcze drewnianym). W trumnie, w stroju z tiulami, otoczona gromnicami, z elektryczną lampką nad głową. To ona ? lampka i twarz pod nią, przykuwa mój wzrok. Jest barthesowskim punctum ? robi najmocniejsze i natychmiastowe wrażenie. Może powodować skojarzenia (z aureolą?) Jak u Marcela Prousta w ?Poszukiwaniu straconego czasu? smak ciastka wywołuje wspomnienia. Prababka ? zimna i surowa. Zdystansowane oblicze, zarówno za życia, jak i po śmieci. To jej bliskie oddalenie jest tak znaczne, że nasuwają się skojarzenia z nieobecnością, próżnią. Jednak nie o śmiertelność dosłowną tutaj chodzi, która jest nam dana do oglądania. Chodzi o śmiertelność samych przedstawień. Znakomicie opisał ją ostatnio Wojciech Nowicki w książce ?Dno oka?.
Fotografie dostarczają mi danych wizualnej transmisji. Ktoś istniał i tak, gestem pokazał swoje istnienie. Pejzaż miejski obejmuje wszelkie ślady pobytu człowieka, ale potrafi przedstawić je na kliszy jako zbędne pozostałości. Fotograf znajduje się w punkcie, w którym historia styka się z codzienną rutyną, a może z pozorem (to jakby enklawa, która zapadła się po ziemię?). Fotografia jest zawsze zakorzeniona w miejscu swojego pochodzenia, jakby chodziło o ujawnienie powabu danej chwili, zwykłej codzienności. Możemy dopatrzyć się nostalgii w opuszczonych, niszczejącym drewnie albo w pozostałościach po... niegdysiejszych więziach międzyludzkich.

Patrząc na te zdjęcia widzę cienie w cieniu. Cień każdego z nas, niczym (freudowskie) zwierzę z wiersza Georga Trakla, leży przed nami i nas dopada.
Dziś, gdy w ogrodzie siadłem na trawie/ ? w modrym kwitnieniu stały drzewa,/ nie przestawały drozdy śpiewać ?/ cień mój ujrzałem nagle w trawie./ Przybrawszy kształt wstrętnego zwierza,/ jak przykry sen przede mną leżał./ Wstałem i szedłem mocno drżąc,/ źródło śpiewało w błękit bzowy,/ pąk się otworzył purpurowy ?/ i zwierzę przy mnie szło./
Barthes zauważyłby, że bez względu na to, czy sfotografowana osoba już zmarła, czy nie ? każda fotografia jest niepowodzeniem. Nadaje to metafizycznego wprost znaczenia zwykłemu medium. Te obrazy trwają o wiele dłużej, niż rzeczywistość na nich przedstawiona. Wszystko się w tych fotografiach tworzy, pomimo że nic już nie istnieje!