Jan Picheta

 

Tułacze życie dzieci

 

Decydując się na przyjęcie stypendium ?fundowanego? jednej z bielskich fabryk, nie myślałam, że tu zakończę swój tułaczy szlak, że Podbeskidzie stanie się moją Małą Ojczyzną ? mówi Aleksandra Kulakowa, mieszkanka Bielska-Białej. ? Moja mama nie miała tyle szczęścia. Po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w Żółkwi podjęła pracę w swoich rodzinnych stronach w małej miejscowości Horyniec-Zdrój na ukochanym przez siebie Roztoczu. Rodzice mieli wielkie plany osiedlenia się tam. Ojciec kochał konie, a Horyniec był piękną, urokliwą miejscowością. Niestety wszystkie ich marzenia i plany przerwała wojna. Ojciec, kpt. Wojska Polskiego, we wrześniu wyruszył na front i nigdy już go nie widziałyśmy. Nas 13 kwietnia 1940 r. wywieziono do Kazachstanu i od tego dnia zaczęła się moja tułaczka ? powiada Aleksandra Kulakowa z d. Wawryka.

                     

Wywózka

 

O pierwszej w nocy, gdy załomotali do drzwi, w domu Albiny Wawrykowej były również córka, mała Aleksandra, matka Franciszka i siostra Helena.

? Jesteście niebezpieczny element, nie możecie mieszkać w pobliżu granicy, zostajecie przesiedleni ? usłyszały.

Miały pół godziny na opuszczenie domu! Albina Wawrykowa doznała szoku. Zaczęła płacząc tłumaczyć, że córka i matka na pewno nie są groźne, żeby je zostawić, że babcia zaopiekuje się małą. Na szczęście bardzo opanowana była babcia Franciszka. Zaczęła pakować rzeczy do walizek. Jeden z młodych żołnierzy, widząc rozpacz pani Albiny, zdjął koc z łóżka i zaczął do niego ładować, jak leci, odzież z szafy i wiązał w tobołek. Potem do następnego buty, jakieś szczotki, wiadro. Do trzeciego mąkę, kasze i garnki. Właściwie to on je spakował.

? Jesteście trzy kobiety, to każda weźmie jeden!

Pierwszy rok przeżyły dzięki tobołom Większość zabranych rzeczy była na wymianę. Nawet ojca oficerki. Przed świtem dowieziono je do dworca w Horyńcu i tam zaczęła się ich tułaczka.

 

Widzenie Polski

 

Po ponadtygodniowej podróży dotarli do małej stacji około 200 km na północny wschód od Aktiubińska. Wysadzono je wraz z małą grupą. Przewodniczącym kołchozów zaczęto przydzielać ludzi.

? Byłyśmy na samym końcu. Oprócz nas został chory na gruźlicę leśniczy z małą córeczką Irenką i pani Pawlikowa z Jasiem, rocznym niemowlakiem. Nikt nas nie chciał! Chętnie brali zdrowych mężczyzn i mocne kobiety, które mogły popracować w kołchozie, ale my!? To były takie ?odpady?... Musiał nas zabrać spóźniony ?po przydział? przewodniczący kołchozu Paryskaja Komuna. Bardzo był niezadowolony z tego, co dostał, obiecano mu więźniów do roboty, a tu tylko kłopot. Wprawdzie mówiono, że mieliśmy sprawy karne! Rozpowszechniono pogłoskę, że mama zabiła męża! ale o tych rewelacjach dowiedziałyśmy się znacznie później. To takie typowe dla totalitarnej władzy; poróżnić ludzi, nie dopuścić do życzliwości czy choćby współczucia ? powiada Aleksandra Kulakowa.

Kazachowie myśleli, że przywieziono im zabójców, od których należy stronić i na których trzeba uważać. W kołchozie, do którego ze stacyjki jechało się dwa dni podwodą zaprzężoną w parę wołów, też nie wiedziano, co z nimi zrobić. Zima się kończyła, ale nadeszła fala mrozów. Na szczęście zamknięto tamtejszą szkołę. Przewodniczący kołchozu osadził w niej cztery kobiety; potem trzeba było sobie czegoś poszukać! W końcu predsiedatiel nakazał przyjąć zesłańców. Na pewno pomógł widok tych trzech ?tobołków?.

? Mama miała buty i kurtkę ojca, więc w zamian za nie jedna z rodzin deklarowała się, że nas przyjmie. Mieli izbę i sień, w których mieszkało oprócz nas już dziewięć osób ? mówi Aleksandra Kulakowa.

Na obrzeżach kołchozu były ruiny domów po kułakach, których w latach trzydziestych wywieziono na Syberię. Wszyscy się bali tam mieszkać, bo sądzili, że jeśli będą żyć w lepszych warunkach, to ich też wywiozą. Domy zatem zaczęły się sypać. Nie było już dachów, ale ściany zostały. Można było rozłożyć plandekę z samochodu. Albina Wawrykowa wzięła deski, koc, ?pościeliła? i cztery panie mogły tam zamieszkać. Zaczęło się nowe życie, którego trzeba było się nauczyć, jeżeli chciało się ocaleć i doczekać powrotu do kraju. Dni wypełniała trudna, czasami ponad siły praca w kołchozie.

? Babcię zaraz ?przegonili?, bo nie było z niej żadnego pożytku w polu. Mama z ciocią pracowały, a ja siedziałam z babcią. Nie lubiłam bajek, prosiłam o prawdę. Babcia wspominała o domach w Rawie Ruskiej i Horyńcu, o spacerach i zabawie na deptaku, o zabawach z ojcem w dalekie wyprawy na koniec świata ? komentowane ?oj wykrakałaś sobie dziecino!? ? a także o wywózce: jak nas wsadzano do eszelonu, jak znalazł nas wujek, jak lalkę szmaciankę zabrano mi do zatkania dziury w wagonie. Słuchałam bez końca tych opowieści. Nie mogłam się bawić z innymi dziećmi, bo fama, że przyjechaliśmy jako przestępcy kryminalni, odsuwała od nas ludzi. W Horyńcu dużo czasu spędzałam u mamy w szkole, tu brakowało mi towarzystwa dzieci. Leśniczy, chory na gruźlicę, zaraz zmarł. Irenkę wzięła pani Pawlikowa, już nie musiała nosić Jasia ?w step?... Dziewczynka szybko nauczyła się życia w tamtych warunkach. Miała wtedy 10-11 lat. Wykryła, że na płaskim dachu Kazaszki suszą się sery i sobie podjadała. Mama ją zobaczyła, mówi, Irka, zejdź! Spadniesz! ? Nie, proszę pani, ja tak lubię patrzeć daleko, daleko. Mnie się wydaje, że ja Polskę widzę. Niebawem patrzymy, a tu Kazaczka idzie, niesie coś w podołku. Pokazuje resztki serów, które jeszcze ocalały i złorzeczy ? wspomina Aleksandra Kulakowa.

 

Wobec losu

 

Życie w kołchozie uczyło sprytu. Twierdzi tak Aleksandra Kulakowa, której mama szybko zorientowała się, że z miejscowymi trzeba bardzo pewnie rozmawiać. Z pozycji proszącego, uległego nic się nie uzyska. Jeśli ktoś nie potrafił tego, najczęściej umierał. Nie był w stanie poradzić sobie z przeciwnościami losu. Był za słaby.

? Byli też ludzie, którzy chcieli koniecznie przeżyć. Bez względu na wszystko. Najwięcej z nich tam potem zostało. Byli tacy, którzy walczyli do końca i za wszelką cenę próbowali się stamtąd wydostać, skoncentrowani na sobie i swoich bliskich. Byli oczywiście i tacy, którzy nie tylko walczyli o siebie i bliskich, lecz nie odmawiali innym pomocy. Szczególnie pomagali dzieciom, ludziom niezaradnym, załamanym, którzy do końca nie potrafili pojąć tamtejszej rzeczywistości, Takimi osobami były panie Grosicka i Medwecka, a także moja mama. Mama walczyła twardo o siebie i o nas, ale gdy trzeba było zdecydować, czy jechać na południe i ratować tylko nas, czy spróbować uratować także dzieci, wybrała to drugie, choć najprościej było wyjechać tylko z nami i mieć ten koszmar za sobą. Dzięki niej zatem uratowano wiele dzieci przed śmiercią czy pozostaniem na zawsze w ZSRR. Dużo zatem zależało od samego człowieka, od jego chęci, woli życia, od jego egoizmu czy też empatii! ? wyznaje Aleksandra Kulakowa.

 

Pusta teczka

Mama Aleksandry Kulakowej także bardzo szybko nauczyła się ?życia od nowa? ? jak to określała. Babci Franciszce wciąż marzył się choć jeden jedyny kartofelek. Nadszedł czas wykopków. Za ziemniaki trzeba było dać parę butów. Kołchozowych nie można było brać. Albina Wawrykowa stwierdziła jednak, że zaryzykuje. Miała typową, szkolną teczkę z klapą. Idąc do pracy w polu, brała do niej wodę, kawałek chleba dla siebie i siostry. Po pracy udało jej się wrzucić kilka ziemniaków. Pracująca z nią kobieta zauważyła, że dostrzegł to młody komsomolec, któremu zabłysło oko.

? Słuchaj, ?maładoj? to widział. On to zgłosi!

Albina Wawrykowa odwróciła teczkę i kołysząc nią w czasie powrotnej drogi pozbyła się nie bez żalu upragnionych kartofelków, które wysypały się przez otwory na łukach klapy. Na zbiórce przy sprawdzaniu listy wezwano Albinę Faustynową przed oblicze brygadzisty, obok którego stał komsomolec:

? Adkroj taszku ? wezwana spokojnie otworzyła, wyjmując puste butelki.

? Oj, durak, ty durak... ? skwitował priedsiedatiel.

 

Niemy strajk

 

Albina Wawrykowa doskonale rozumiała, że zimy w kołchozie nie przetrwają. Już jesień była trudna, a i zapasy do ?wymiany? były na ukończeniu. Trzeba było dać komuś resztę odzieży, którą trzymały na wypadek choroby, żeby je znów ktoś przygarnął.

? Mama wciąż wierzyła, że wróci. Nawet znalazłam list, w którym jej ?dzieci? ze szkoły w Horyńcu napisały, że na Sielsowiecie postawiono sprawę, żeby wystąpić o powrót pani nauczycielki. Wierzyły w jej powrót dzieci i chciała wierzyć ona sama, ale na pewno nie ci, którzy składali taki wniosek. Mama kończyła seminarium w Żółkwi i mówiła bardzo dobrze po ukraińsku. Uczyła też dzieci ukraińskie i rodzice tych dzieci podjęli próbę pomocy. Był rok 1940. Jakże szybko, jak tragicznie zmieniły się stosunki między ludźmi ? wspomina Aleksandra Kulakowa.

Albina Wawrykowa starała się załatwić powrót dla swej mamy, która bardzo źle znosiła różnice temperatury oraz brak jedzenia i leków. Zamknęła się w sobie i od początku ?przeprowadzała niemy strajk?. Nie powiedziała do nikogo słowa, mimo że żyła wcześniej w miasteczku, w którym wielu ludzi mówiło po ukraińsku i wszyscy doskonale się kontaktowali. Babcia Franciszka... zapomniała języka. Do końca swego pobytu nie odpowiadała na żadne pytanie. Rozmawiała tylko po polsku i wyłącznie z rodziną. Jej córka bardzo starała się, żeby wróciła do domu. Wysyłała różne zaświadczenia do władz, ale oczywiście nic to nie dało.

Gdy nadchodziła pierwsza pełna zima z roku 1940 na 1941, Albina Wawrykowa poszła do priedsiedatiela, że przecież on też wie, że w tych warunkach zimy nie przeżyją. Nie pójdą mieszkać ze zwierzętami. Jej mama i dziecko chorują.

? Jak nam nie dasz zezwolenia, żebyśmy wyjechali i jakoś tę zimę przetrwali, to będziesz odpowiedzialny za naszą śmierć. Chciałeś robotników, jest wojna, potrzebne jest zboże i ziemniaki. Już jeden ci umarł. To co, że był chory, kto to potem będzie dociekał, jak jeszcze my umrzemy? Nic nie zrobiłeś, żeby nam zapewnić warunki do przeżycia. Będę interweniowała w Aktiubińsku, żebyśmy mogły przeżyć i pracować. ? Jak znajdziesz robotę w posiółku, to porozmawiamy. ? No to daj przepustkę. ? Ale jak się tam dostanę? ? Masz wielbłąda i jedź.

c.d.n.