44 mln 780 tys. zł - tyle władze Bielska-Białej muszą wydać w najbliższym czasie po to tylko, aby sprostać wymogom znowelizowanej ustawy prawo geodezyjne i kartograficzne. To dużo. Znacznie więcej niż wydano na przykład na budowę ośrodka narciarskiego na Dębowcu i ponad jedna trzecia tego, ile kosztować będzie Stadion Miejski.

W przeciwieństwie do tamtych inwestycji, po których na dziesiątki lat pozostanie trwały ślad, te 44 miliony zostaną wydane na realizację bardzo ulotnego zadania. Mało kto z mieszkańców miasta dostrzeże nawet, że coś się zmieniło.

Grom z nieba

Co istotne - reforma administracji geodezyjnej spadła na samorządowców jak grom z jasnego nieba, paraliżując na pewien czas funkcjonowanie wydziałów geodezji. Na to, aby sprostać ustawowym wymogom samorządy powiatowe (miasta na prawach powiatu) i wojewódzkie muszą znaleźć grube miliony. Szacuje się - i to wstępnie - że tylko na Podbeskidziu potrzeba będzie na ten cel ponad 100 mln zł. Choć administracja geodezyjna jest jednym z fundamentów państwa (na gromadzonych przez nią danych opiera się między innymi duży fragment systemu podatkowego), to samorządowcy głowią się skąd wziąć te pieniądze, bo obowiązek gromadzenia i przetwarzania zasobów geodezyjnych rząd zrzucił właśnie na samorządy.

Tego, że system geodezyjny stanie na głowie nikt się nie spodziewał. - Wszystko zaczęło się dość niewinnie - przyznaje Barbara Jodkowska, szefowa Wydziału Geodezji i Kartografii bielskiego ratusza. W lipcu ub. roku Trybunał Konstytucyjny zakwestionował to, że sprawę opłat pobieranych od podmiotów korzystających z zasobów geodezyjnych reguluje rozporządzenie do ustawy, a nie sama ustawa (prawo geodezyjne i kartograficzne). TK nakazał usunięcie tej nieprawidłowości.

Rząd miał na to czas do 12 lipca tego roku. Wymóg ten został spełniony i 12 lipca (w sobotę) - dosłownie z dnia na dzień, bez jakiegokolwiek vacatio legis - weszła w życie znowelizowana ustawa geodezyjna. Przy czym zmiany nie sprowadziły się wyłącznie do zadośćuczynienia orzeczeniu TK. Ustawodawca wprowadził wiele innych zmian, które śmiało można nazwać rewolucyjnymi. W praktyce od 12 lipca obowiązuje w Polsce całkiem inne prawo geodezyjne.

Zamieszanie, przepraszanie

 - Gdy po weekendzie przyszliśmy w poniedziałek (14 lipca - przyp. red.) do pracy, zastaliśmy całkiem nową rzeczywistość prawną - tłumaczy Barbara Jodkowska wyjaśniając przy tym, że wprowadzone tak nagle zmiany na pewien czas uniemożliwiały właściwą obsługę petentów. Na drzwiach trzeba było nawet wywiesić kartkę z informacją, w której urzędnicy wyjaśniali przyczyny problemów, jakimi przyszło się im zmierzyć, przepraszając jednocześnie petentów za zamieszanie.

Jako jego przykład naczelnik WGiK podaje to, że w początkowym okresie obowiązywania znowelizowanej ustawy nie było jeszcze aktów wykonawczych (rozporządzeń do ustawy), a w nich miały być na przykład sprecyzowane wzory wniosków i podań, jakie należy złożyć, aby otrzymać dokumenty geodezyjne. Efekt? - Nikt nie wiedział, jak taki wniosek ma wyglądać, a tym samym petenci nie byli w stanie niczego załatwić. Stare formularze straciły bowiem moc w z chwilą wejścia w życie nowych przepisów - tłumaczy szefowa WGiK. - Co więcej, dawniej wystarczył tylko jeden wniosek. Teraz trzeba złożyć dwa i do tego osiem załączników!

Problemy petentów nie były jednak największym zmartwieniem samorządowców. Okazało się w bowiem, że praktycznie cała administracja geodezyjna musi działać na całkiem innych zasadach niż wcześniej. Zmieniło się dosłownie wszystko, a największym problemem są gromadzone od dziesięcioleci zasoby geodezyjne, które praktycznie trzeba sporządzić od nowa, uzupełniając o tysiące nowych danych (na przykład: do tej pory w dokumentacji geodezyjnej budynek opisywany był za pomocą 16 cech, a teraz trzeba uwzględnić ich aż 26). Lista zmian jest bardzo długa...

Praca i kasa

Dostosowanie obecnego systemu administracji geodezyjnej do tego, jaki zakłada znowelizowana ustawa wymaga ogromnych nakładów pracy i jeszcze większych pieniędzy. Z tym pierwszym urzędy próbują sobie radzić w dość oczywisty sposób. Pracownicy oprócz załatwiania bieżących spraw - co nie jest takie proste, bo cały czas powinni się uczyć nowych przepisów i rozwiązywania nałożonych na nich przez ustawę nowych zadań - muszą także aktualizować istniejące już zasoby dokumentacji. Stąd też pracują po godzinach i w soboty.

 - Przy czym - wyjaśnia Barbara Jodkowska - pracy jest tyle, że w takim tempie i przy takich możliwościach uzupełnienie wszystkiego, a także zdigitalizowanie danych (co również nałożyła na administrację geodezyjną ustawa - przyp. red.) może potrwać wiele lat, a i tak nie wiadomo czy wszystko uda się zrobić. Dlatego też konieczne jest zreorganizowanie pracy wydziału. Potrzebne są nowe etaty i pomieszczenia. - Na szczęście - tłumaczy naczelnik wydziału - władze miasta rozumieją ten problem i starają się jakoś go rozwiązać. Nie uda się jednak zrobić tego bez kasy, a potrzeba jej bardzo dużo.

Samorządowcy z Podbeskidzia swojej szansy upatrują w unijnych dotacjach i programach. To właśnie z tego źródła chcą pozyskać gros pieniędzy potrzebnych na dokonanie geodezyjnej rewolucji. Władze Bielska-Białej wraz z innymi starostwami z południowego subregionu Śląska oraz urzędem marszałkowskim przygotowują w tym celu projekt o dość skomplikowanej nazwie: „Podniesienie jakości dostępności oraz zwiększenia administracyjnych zasobów mapowych subregionu południowego województwa śląskiego”. Bez unijnych pieniędzy może być krucho, bo kasę na aktualizację zasobów geodezyjnych samorządy będą musiały znaleźć gdzieś indziej, czyli najpewniej we własnej kieszeni...

Po co w ogóle ustawodawca dokonał - w tak niespodziewany i szybki sposób - tak rewolucyjnych zmian w funkcjonowaniu administracji geodezyjnej? Na to pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Jednak - choć oficjalnie nikt tego nie powie - nie wykluczone, że chodzi o to, aby przygotować grunt pod podatek katastralny, o wprowadzeniu którego mówi się w Polsce już od wielu lat.

Marcin Płużek (Kronika Beskidzka)