Nie mam nic przeciwko wsi, ale mieszkam i żyję w mieście - i to ponoć prężnym i nowoczesnym. Tymczasem chcąc dostać się komunikacją publiczną z Bielska-Białej np. do Wadowic, muszę oczekiwać na kurs w miejscu, które bardziej przypomina wieś, a nie teren miejski.

To nie jest tak, że skoro tylu bielszczan posiada samochód, to każdy się nim porusza. Spora część z nas dojeżdża do pracy poza miastem, korzystając z transportu publicznego. W tym przypadku busami, co do których można mieć wiele zastrzeżeń, ale nie o tym ma być ten felieton.

Aby z samego rana dostać się do miejscowości leżących na trasie w kieunku Krakowa, trzeba dotrzeć najpierw do miejsca, które zwyczajowo pasażerowie określają „Pod Globusem” - to w istocie teren bezpośrednio przyległy do stacji benzynowej znanej marki. Niby taki dworzec dla busów i miejsce, gdzie skrzykują się ci, którzy w kilka osób jadą do pracy prywatnym pojazdem.

Już przed godz. 6 „Pod Globusem” robi się ciasno. Busy upychają się, gdzie się da, prywatne samochody szukają miejsca po drugiej stronie budynku stacji paliw. Między nimi kluczą zaspani pasażerowie. A ponieważ jest to stacja benzynowa, a nie dworzec autobusowy, bywa, że jakiś kierowca zechce zatankować paliwo albo napić się gorącej kawy i robi się kocioł. Wszystko to w dużym mieście, gdzie po drugiej stronie widać pusty o tej porze wielki plac - parking.

Zachodzę w głowę, jak to jest, że przez tyle lat nic z tym nie zrobiono. Czy to mieszkańcy mają sypać pomysłami, czy może opłacani przez nich urzędnicy i politycy samorządowi? Ruszcie więc ludzie zza urzędowego biurka głowami, może i nogami, i sami się przekonajcie, w jakich warunkach bielszczanie z rana wyjeżdżają z miasta. A później zróbcie coś z tym, bo za to m.in. bierzecie pensje i po to na was głosowaliśmy.

KJ