Jeśli ktoś w Bielsku-Białej posiada maszynę do pisania i jeszcze z niej korzysta, względnie po prostu lubi ją mieć jako ozdobę mieszkania, to albo już odwiedził zakład Antoniego Fuczika, albo dopiero go to czeka. Mała klitka będąca warsztatem pracy pana Antoniego uchowała się przy ul. Komorowickiej niemal niezmieniona od blisko siedemdziesięciu lat!

Do pana Antoniego łatwo trafić. Wystarczy zboczyć parę metrów z ul. 11 Listopada w  Komorowicką, aby stanąć oko w oko z przeszłością, a jednocześnie fascynującym dowodem na to, że postęp technologiczny i czas pożerają nie wszystko, co zamierzchłe. Teraz wystarczy tylko zapukać, otworzyć drzwi i wejść do środka.

Maszyny mają duszę

Wewnątrz wita nas delikatny zapach oleju maszynowego i tajemniczy mrok rozświetlony jedynie w miejscu, gdzie właściciel tego przybytku siedzi pochylony nad kolejnym zleceniem. W ręku trzyma śrubokręt i zręcznie nim manipulując, rozkręca małą maszynę do szycia. Odwraca się, uśmiecha i rozglądając się wokoło wyjaśnia jakby lekko zażenowany, że dzisiaj nie ma już tyle pracy, co kiedyś.

Kto w ogóle używa jeszcze maszyn do pisania? - Oj, zdziwiłby się pan - słyszę w odpowiedzi. - Na przykład ludzie starsi, którzy nie potrafili przekonać się do komputerów albo tacy, którzy muszą pisać i chcą, ale trzęsą im się ręce. No i sporo jest osób, które traktują to kolekcjonersko.

Trudno się z tym nie zgodzić. Wyprodukowane przed II wojną światową maszyny do pisania to już zabytkowe rzeczy. Mają w sobie jakiś czar i klimat. Pan Antoni twierdzi nawet, że mają duszę. No i nic nie zastąpi charakterystycznego stukotu podczas pisania. - Kto miał okazję pisać na starych maszynach, ten wie o co chodzi - przekonuje mój rozmówca, a ja mogę na to jedynie przytaknąć nauczony własnym doświadczeniem.

Przynoszą cuda do naprawy

A zatem bielszczanie, ci z maszynami do pisania, znają to miejsce i chociaż coraz rzadziej, to wciąż jeszcze przynoszą panu Antoniemu swoje cuda do naprawy. - Różne rzeczy po tylu latach się psują - uśmiecha się pan Antoni. - A to wałek gumowy, a to kawałek czcionki odpryśnie albo dźwignia się zwichruje, no różnie to bywa, jak to ze starociami. Ale wszystko można zreperować.

Antoni Fuczik reperuje więc maszyny od blisko pół wieku! - Dokładnie od pięćdziesięciu dwóch lat - wyjaśnia. - Taa… Trochę lat, kurczę, minęło. A wcześniej robił to mój ojciec, od 1946 roku, uwierzy pan?! Zakład powstał na tej właśnie ulicy, tylko na początku mieścił się w kamienicy obok.

Tak naprawdę dzisiaj z maszynami do pisania pan Antoni nie ma już zbyt wiele pracy, bo i maszyn jest coraz mniej. Więcej musi dłubać, jak mówi, przy maszynach do szycia. - Kiedyś, za czasów mojego taty, roboty było po łokcie - wspomina. - A najwięcej to zaraz po wojnie, po otwarciu warsztatu. Wtedy ojciec najwięcej naprawiał maszyn dla magistratu. Wie pan, w magistracie były tylko maszyny z niemiecką czcionką i jak ruscy przyszli i to zobaczyli, tak wszystkie maszyny wyrzucili przez okno. No i ojciec miał z tym kupę roboty, żeby ponaprawiać, pozmieniać czcionki i takie tam.

Dłubanie przy maszynach do szycia

Dzisiaj warsztat pana Antoniego może się jeszcze utrzymać dzięki maszynom do szycia. - No tak - kiwa głową nasz rozmówca. - Ludzie wyrzucają stare maszyny i kupują nowe myśląc, że są lepsze. Bo lżejsze, ładniejsze i wygodniejsze. Ale to głównie chińskie wyroby. W środku wykonane byle jak i dlatego często się psują. No i trafiają wówczas do mnie. Niby to dobrze, ale z drugiej strony wszystko jest dzisiaj robione tak, że jak się tylko coś w środku zepsuje, to wypadałoby wyrzucić. Ale szkoda, bo to nie są w końcu tanie rzeczy.

Zakład pana Antoniego trwa na stanowisku i czeka na popsute starocie. Po naprawie i odrestaurowaniu mogą być ozdobą miejsca, w którym się znajdują, a maszyny do szycia działać sprawniej niż tuż po zakupie. Ale jak długo na Komorowickiej będzie jeszcze wisiał szyld z napisem „Naprawa maszyn do szycia i pisania”?

- Raczej nikt po mnie tego nie przejmie - pan Antoni wpada w zadumę. - Komu by się chciało? A ja już swoje lata mam i mógłbym zamknąć interes, ale wie pan, ja to po prostu lubię. Moja córka jest muzykiem i pływa na statkach wycieczkowych. Dzięki niej zobaczyliśmy z żoną pół świata, a może i więcej. Ale najlepiej czuję się tu, w mojej małej klitce, bo jakieś swoje miejsce na ziemi trzeba mieć.

Tekst i foto: Kuba Jarosz