Większość greckich uchodźców wyjechała z Bielska-Białej czterdzieści lat temu. Wyjeżdżając zostawiali po sobie jak najlepsze wspomnienia. Przeżyli w naszym mieście ćwierć wieku. Mieli tu swój klub, szkołę i zespoły muzyczne. Dziś tylko starsi pamiętają jeszcze, że po wojnie w Bielsku-Białej mieszkało kilkadziesiąt greckich rodzin. Losy bielskich Greków przypominamy w dwuczęściowym reportażu.

Grigoris otarł pot z czoła i zeskoczył na rampę. Ostatnia walizka zniknęła w głębi wagonu. Przyszedł czas się pożegnać. Wyściskał serdecznie przyjaciela, któremu od rana pomagał nosić ciężkie skrzynie. Mieścił się w nich cały dobytek Joanisa Manisalisa, właściciela pierwszej po wojnie bielskiej taksówki.

Chwilę stali w milczeniu patrząc wzdłuż porośniętych trawą torów. Kładką nad torami przechodzili ludzie. Nim się rozstali przyjaciel dał mu na pamiątkę taksometr ze swojej starej Warszawy. Grigoris Thomas przechowuje go do dziś. W drugiej połowie lat 70. i na początku 80. bocznica przy ul. Pstrowskiego (obecnie ul. Podwale) widziała wiele takich scen.

- … kai tou xronou stin patrida, … a za rok w ojczyźnie, takim toastem kończyły się wszystkie sylwestry, uroczystości, prywatki organizowane przez bielskich Greków - wspomina Grigoris Thomas. - Mijały jednak lata, a droga do kraju wciąż była zamknięta. Niektórzy zaczynali już tracić nadzieję - dodaje.

Jaskółki odwilży pojawiły się dopiero w połowie lat 70. Gdy w 1974 r. gruchnęła wieść o upadku rządzącej w Atenach junty czarnych pułkowników nad Białą znów szybciej zabiły greckie serca. Z objęciem władzy przez Konstandinosa Karamanlisa zaczynają się pierwsze powroty. Przybierają one na sile po 1981 r., kiedy premierem został socjalista Andreas Papandreu. W ciągu kilku lat z Bielska-Białej wyjechała większość z siedemdziesięciu żyjących tu greckich rodzin…

* * *

Greccy uchodźcy trafili do naszego miasta na początku lat 50. Był wśród nich Ioannis Thomas, ojciec Grigorisa. Przyjechał z grupą towarzyszy z partyzanckiego oddziału. Urodził się w wiosce Argalasti u podnóża góry Pelion w Tesalii. Miał trzech braci i siostrę. Do partyzantki poszli tylko on i wujek, brat mamy. Przeszli cały szlak bojowy. Najpierw bili się z Niemcami w szeregach ELAS (Greckie Ludowe Wyzwoleńcze Wojsko), później - w czasie wojny domowej - z rojalistami w oddziałach DSE (Demokratyczne Wojsko Grecji).

Wojna domowa w Grecji (1946-1949) miała zadecydować nie tylko o przyszłości tego kraju, ale także o losie tysięcy partyzantów. Dzięki militarnemu wsparciu Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych szala zwycięstwa przechyliła się w końcu na stronę rojalistów. Zaważyło też wstrzymanie pomocy dla komunistycznej DSE przez Jugosławię i ambiwalentna postawa Stalina. W ten sposób upadła idea przyłączenia Grecji do bloku wschodniego. Kraj ten pozostał królestwem i wkrótce wstąpił do NATO.

Po porażkach w górach Grammmos i Vitsi (sierpień 1949 r.) niedobitki DSE przedarły się do Albanii. Uciekając spalili za sobą mosty: w ojczyźnie czekały na nich tortury, więzienia i śmierć. Tysiące partyzantów przez albański port Durrës udało się na emigrację. Schronienie znaleźli w krajach socjalistycznych. Około 14 tys. przyjęła Polska. Z pokładów statków (SS „Kościuszko”) szli prosto do polskich szpitali, m.in. do szpitala wojskowego na wyspie Wolin. Znaleźli się tam także Ioannis Thomas i jego wujek.

- W szpitalu ich rozdzielili - opowiada Grigoris Thomas. - Zdrowi, zaprawieni w boju, jak wujek, kierowani byli dalej, do Taszkientu, gdzie Stalin, który spodziewał się nowej wojny, chciał z nich sformować armię. Ranni i inwalidzi zostawali w Polsce.

Ojciec Grigorisa, który na wojnie stracił dłoń, trafił najpierw do Zgorzelca (największe w PRL skupisko greckiej diaspory), a stamtąd do Bielska-Białej.

- Z wujkiem, który zamieszkał w Związku Radzieckim, utrzymywaliśmy kontakt listowny - mówi Grigoris Thomas. - Spotkaliśmy się dopiero w 1973 r. Przyjechał wtedy w odwiedziny. Spędził u nas miesiąc. Dwa lata później, kiedy po upadku junty stało się to możliwe, od razu wyjechał z rodziną do Grecji.

Po przyjeździe do Bielska-Białej Ioannis Thomas podejmuje pracę w zakładach metalowych i Spółdzielni Inwalidów „Pokój”. Odchodzi stamtąd, by otworzyć własną działalność rzemieślniczą. Jego firma malarska zyska z czasem uznanie bielskiej klienteli. Ojciec Grigorisa pracować będzie m.in. przy remoncie teatru.

W 1955 r. Ioannisowi wpada w oko sympatyczna Polka, góralka spod Żywca. - Mama miała wtedy niecałe 18 lat - opowiada Grigoris Thomas. - Szyła swetry i sprzedawała je na targowisku przy ul. Greczki [obecnie ul. Żywiecka]. Tam się poznali. W 1956 r. przychodzi na świat mój starszy brat, ja dwa lata później - przybliża.

Ioannis odwiedza targ w towarzystwie Lukasa Tazesa, kolegi z partyzantki. Na Lukasa w ojczyźnie czeka wyrok śmierci: podczas wojny domowej był oficerem DSE.

- Ojciec urodził się w 1919 r. w Larisie w Tesalii - opowiada Wajos Tazes, syn Lukasa. - Mama pochodziła z małej wioski pod Olimpem. Poznali się jeszcze w Grecji. Oboje walczyli w partyzantce. Podobnie jak inni przedostali się do Polski drogą morską przez Albanię. Ze Szczecina wysłano ich w 1949 r. na tzw. Ziemie Odzyskane. Ojciec pracował przez pewien czas jako traktorzysta w PGR-ze w Żarach koło Żagania. Tam się urodziłem w 1950 r. - relacjonuje syn Lukasa Tazesa.

Niedługo potem rodzice z kilkumiesięcznym Wajosem przenoszą się do Bielska-Białej. Zamieszkują w kamienicy przy ul. Lenina 7 (obecnie ul. 3 Maja). Mama Wajosa trafia do Spółdzielni Inwalidów „Pokój”. Pracuje tam przy wyrobie ozdób na choinkę. Niestety już w 1952 r. umiera na zapalenie opon mózgowych. W chwili śmierci ma 21 lat.

- Wśród Greków co drugi mężczyzna był kierowcą - wspomina Wajos Tazes. - Dlatego nie mieli na ogół problemu ze znalezieniem pracy. Także mój ojciec zatrudnił się od razu jako kierowca. Przepracował w tym zawodzie pół życia: najpierw w bielskim PKS-ie, później w MKP - dodaje.

* * *

Na początku lat 50. w Spółdzielni Inwalidów „Pokój” znalazło pracę wielu greckich uchodźców. Często byli to ludzie okaleczeni i zmęczeni wojną. Dużo Greków pracowało także w bielskim PKS-ie i zakładach metalowych Bispol. Po przyjeździe kwaterowano ich przeważnie przy ul. Lenina, w budynkach pod numerami 5 i 7. Sąsiadem Wajosa pod siódemką był Sotyrys Papucis.

- Języka uczyłem się na ulicy - uśmiecha się Sotyrys, który w chwili przyjazdu do Bielska-Białej nie znał słowa po polsku. - Moimi nauczycielami byli polscy rówieśnicy, koledzy z podwórka.

Thanasis Papucis z małżonką i dwojgiem dzieci, ośmioletnim Sotyrysem i sześcioletnią Ewdoksią, sprowadzili się do Bielska-Białej w grudniu 1959 r. Trafili tu okrężną drogą, przez Krościenko.

Podobnie jak Ioannis Thomas, rodzice Sotyrysa przeszli w Grecji cały partyzancki szlak. Walczyli w różnych oddziałach, poznali się dopiero w Polsce. Thanasis Papucis urodził się w Macedonii, w niewielkim miasteczku 60 km na południe od Salonik. Mama w małej wiosce przy albańskiej granicy. Podczas jednej z bitew odłamek ranił ją w głowę. Skutki tej kontuzji odczuwa do dziś (niedawno skończyła 93 lata). Thanasis za działalność w DSE zostaje w ojczyźnie skazany na śmierć. W 1949 r, obojgu udaje się wyrwać z Grecji. Następnie, przez albańskie porty, docierają do Polski.

Spotykają się w Krościenku, bieszczadzkiej wiosce przy polsko-radzieckiej granicy, gdzie planują rozpocząć „Nowe Życie” (gr. „Nea Zoi”). „Nowe Życie” - tak nazywa się rolnicza spółdzielnia produkcyjna, którą zakładają z innymi greckimi uchodźcami. Razem uprawiają ziemię, hodują krowy, owce i barany. Wieś staje się dla nich namiastką utraconej ojczyzny, z grecką społecznością, szkołą i życiem kulturalnym.

- W domu mówiło się tylko po grecku - opowiada Sotyrys Papucis. - Również na ulicy i wśród znajomych. W szkole lekcje też były po grecku. Przez to, po przyjeździe do Bielska-Białej, straciłem rok nauki. Miałem dziewięć miesięcy, by nauczyć się polskiego. Do szkoły, teraz już polskiej, wróciłem 1 września 1960 r. - wspomina.

Założyciele „Nowego Życia” wierzyli początkowo, że Krościenko jest tylko krótkim etapem i niebawem wrócą do ojczyzny. Kiedy jednak zrozumieli, że na rychły powrót nie ma szans i najbliższe lata spędzą w Polsce, niektórzy postanowili wyjechać. Również Thanasisowi nie uśmiechała się dłużej praca na roli. Zapisał się do polskiej szkoły, a po jej ukończeniu wyjechał z rodziną do Bielska-Białej. W mieście nad Białą czekała na niego praca w ciepłowni i przydział na mieszkanie.

- Tata pracował najpierw w akumulatorowni - mówi Sotyrys Papucis. - Miał jednak większe aspiracje. Skończył zaocznie studia i dostał przeniesienie do biura na etat ekonomisty. Mama wciąż borykała się z problemami zdrowotnymi. Rany z czasów wojny nie dawały o sobie zapomnieć. Przepracowała kilka lat razem z tatą w ciepłowni po czym przeszła na rentę - dodaje.

xxx

Drugą część reportażu o historii bielskich Greków opublikujemy jutro.

Maciej Chrobak

Na zdjęciu: świetlica ZUPzG w Bielsku-Białej - grupa greckich dzieci pod opieką nauczyciela